Listeners:
Top listeners:
play_arrow
Radio BIELSKO Przeboje non-stop
play_arrow
Radio EXPRESS FM Prawdziwa Lokalna Stacja
play_arrow
Radio DISCO Zawsze w rytmie!
play_arrow
Radio MEGA Mega Przeboje!
play_arrow
Radio NUTA Same dobre nuty!
Dwa tygodnie temu ukazała się pierwsza część wywiadu z Damianem Chmielem. Dziś prezentujemy wam drugą część rozmowy z byłym piłkarzem Podbeskidzia Bielsko-Biała. Porozmawialiśmy o historycznym utrzymaniu pod wodzą Czesława Michniewicza, o najszybszej bramce w historii Ekstraklasy, a także o pewnej rozmowie z Adamem Nawałką…
Jeśli jeszcze nie czytaliście pierwszej części wywiadu, musicie szybko to nadrobić: „Góralu, czy ci nie żal…?” Damian Chmiel: Na pierwsze korki trzeba było sobie samemu zapracować
Mikołaj Lorenz (Radio BIELSKO): Pana pierwszym sezonem w Ekstraklasie była kampania 2012/13. To był bardzo ciężki czas dla Podbeskidzia, ale zakończony happy end’em. Jakie wspomnienia towarzyszą Panu po latach?
Damian Chmiel: No oczywiście, tak, bo ten pierwszy sezon też miałem w gruncie rzeczy udany. Patrząc przez pryzmat Podbeskidzia, całość była tragiczna, ale dla mnie sportowo wyglądało to lepiej. W tamtym sezonie miałem już swoje liczby, dobre mecze i czułem, że złapałem ten poziom. Słyszałem też, że naprawdę jest okej i że to idzie w dobrą stronę. Po tej rundzie wydawało się, że będzie tragedia, bo wszyscy mówili o spadku. A jak historia później pokazała, uczestniczyłem w czymś, co było chyba ogromnym sukcesem – w tym „złotym utrzymaniu”. Wiadomo, to było za trenera Czesława Michniewicza, trenerów w tamtym czasie było bardzo dużo, ale ja się cieszę, bo niezależnie od tego, który trener przychodził, grałem. To też o czymś świadczy. Dla mnie osobiście było to okej, więc traktuję to jako swój mały sukces. Później było to utrzymanie, kolejny sezon, następny i tak dalej, aż w końcu przyszedł moment spadku. Ale życie jest takie, że tego spadku wcale nie musiało być, bo wszyscy dobrze wiemy, że skończyliśmy przecież na ósmym miejscu…
ML: No właśnie, była przecież radość, było ósme miejsce, a później okazało się, że kończycie w strefie spadkowej…
DC: Tak, pamiętam to bardzo dobrze. To jest jeden z tych momentów, które zostają w głowie na długo. Przed meczem były różne wyliczenia, ktoś coś liczył, ktoś coś mówił o regulaminie, ale my skupialiśmy się na tym, żeby wyjść i wygrać. Wiedzieliśmy, że musimy ten mecz wygrać, najlepiej 2:0. Do tego wszystkiego graliśmy w dziesiątkę po czerwonej kartce. Po meczu była informacja, że jesteśmy w ósemce. Ulga, radość, emocje. A później nagle zaczęły się pojawiać inne informacje – coś o Lechii, coś o Ruchu, jakieś wnioski, regulamin, który nie był do końca jasny. W końcu dotarł komunikat, że możemy spaść na dziewiąte miejsce.
ML: I co później poszło nie tak, aż tak was podłamało całe to zamieszanie?
DC: To był moment, w którym zeszło z nas całe napięcie. Jakby ktoś przebił balon. Człowiek najpierw się cieszy, a chwilę później dostaje informację, że jednak jest zupełnie inaczej. To bardzo uderza. Trudno się po czymś takim podnieść i wrócić do tej samej motywacji. Ale to my zawaliliśmy, wystarczyło wygrać jeden mecz… Dla mnie to była tragedia – nie wygrać meczu to wstyd. Moim zdaniem o tym, że spadliśmy zadecydował mecz na Jagielloni. Wszyscy tam zawiedliśmy. Wygrywamy 2:1 – jest 80. minuta… I finalnie przegrywamy. Ja w tym momencie wiedziałem, że już spadliśmy. Zostały jeszcze trzy mecze, ale ja już czułem, że to się nie uda

ML: Po spadku z Ekstraklasy przyszedł czas na I ligę. Wydawało się, że kadra Podbeskidzia jest mocna, zostało sporo doświadczonych zawodników, ale nie poszło tak, jakbyście oczekiwali…
DC: Kadra była naprawdę bardzo dobra, wielu zawodników miało doświadczenie z Ekstraklasy. Teoretycznie wszystko wyglądało obiecująco, ale I liga bardzo szybko nas zweryfikowała. To są trudne, wymagające rozgrywki. Tam każdy może wygrać z każdym, a samo nazwisko czy przeszłość niewiele znaczą. Skończyliśmy w środku tabeli, co było ogromnym rozczarowaniem. Dla mnie osobiście był to dodatkowo trudny czas, bo doznałem poważnej kontuzji, która wykluczyła mnie na dłuższy okres. Od tego momentu wiele rzeczy zaczęło się komplikować.
ML: Później ta historia z Podbeskidziem dobiegła końca…
DC: Po kontuzji wróciłem jeszcze na trzy ostatnie mecze w Podbeskidziu. Uważam, że dobrze się w tych spotkaniach zaprezentowałem. Zrobiłem cztery asysty na Stali Mielec, gdzie wygraliśmy 4:0. Strzeliłem też głową z Wigrami Suwałki, czułem się coraz pewniej na boisku. Wydawało mi się, że pokazuję, iż wracam na odpowiedni poziom. Mimo to klub nie zdecydował się przedłużyć ze mną umowy. Usłyszałem, że po tak poważnym urazie istnieje obawa, że już nie wrócę do swojej najlepszej dyspozycji. Myślę, że spokojnie mógłbym zostać, uważam, że mógłbym jeszcze pomóc drużynie. Patrząc z perspektywy czasu, jakich Podbeskidzie ściągało zawodników i obserwując to, jak to wyglądało, myślę, że nie miałbym się czego wstydzić. Jestem wręcz przekonany, że bym nie odstawał, a być może nawet byłbym lepszy od niektórych z nich. Ale decyzja klubu była taka, a nie inna. Wydaje mi się, że pokazałem, że nadal mogę grać i że potrafię być wartościowym zawodnikiem. Myślę też, że pokazałem to później w Sandecj. Zagrałem tam około 150 meczów i brałem udział przy wielu bramkach, więc patrząc na to również od strony statystycznej, można powiedzieć, że był to naprawdę dobry okres. Dlatego bardzo się cieszę, że ktoś dał mi wtedy szansę, że ktoś mi zaufał i mnie zatrudnił. Trzeba jednak powiedzieć wprost, że życiowo nie był to dla mnie łatwy czas. Musiałem zostawić rodzinę, a w tym okresie urodził się mój syn. To były bardzo trudne decyzje, bo jak to w piłce bywa – one nigdy nie są proste. Mimo wszystko myślę, że finalnie wszystko fajnie się ułożyło i dobrze się to skończyło.
ML: A jak wyglądały kulisy tego powrotu do Podbeskidzia? Wrócił Pan przecież jeszcze na rok do drugiej drużyny.
DC: Tak, wróciłem jeszcze do Podbeskidzia. Otrzymałem propozycję, a ówczesnymi dyrektorami sportowymi byli Sławek Cieńciała i Marek Sokołowski. Obaj byli nawet na moim ostatnim meczu Sandecji z Podbeskidziem – zagrałem w tym spotkaniu. Rozmawialiśmy wtedy, pytali, jak się czuję, jak wygląda moja sytuacja. Powiedziałem im otwarcie, że po sezonie chcę wrócić do domu, bo pięć lat poza domem to dla mnie naprawdę dużo. Tak właśnie trafiłem ponownie do Podbeskidza, tym razem do drugiej drużyny. Niektórzy myśleli, że wracam do pierwszego zespołu. Plan od początku był taki, że mam pomóc tym młodym chłopakom…

ML:A ile jest prawdy w tym, że był Pan w pewnym momencie blisko reprezentacji?
DC: Tak, miałem bardzo dobry sezon za trenera Leszka Ojrzyńskiego i to jest fakt. Nie chcę oczywiście mówić, że byłem wtedy pewniakiem do powołania, ale rzeczywiście coś było na rzeczy. Jeden z zawodników z tamtego zespołu został powołany i myślę, że to pokazuje, że selekcjoner patrzył na nas uważnie. Zresztą wie pan, do dziś wiele osób się zastanawia, dlaczego jedni dostają szansę, a inni nie – takie decyzje w piłce są podejmowane bardzo różnie i nie zawsze da się je logicznie wytłumaczyć. {…} Mam taką historię, kiedyś graliśmy sparing z Górnikiem Zabrze i Czesław Michniewicz rozmawiał z Adamem Nawałką zawołał mnie i mówi: „Chodź Damian, przywitaj się, bo to niedługo będzie pierwszy trener reprezentacji Polski”. Ja się wtedy trochę uśmiechnąłem, bo nie wiedziałem, czy to żart, czy trener Michniewicz już coś wiedział. Jak się później okazało – rzeczywiście Adam Nawałka został selekcjonerem. Podaliśmy sobie ręce, zamieniliśmy dosłownie kilka słów i trener Nawałka powiedział do mnie tylko jedno zdanie: „Damian, pracuj, bo ja cię obserwuję”… Chwilę później faktycznie objął reprezentację. To nie było dużo słów, ale wystarczyło, żebym wiedział, że coś jest na rzeczy. Trenowałem jeszcze ciężej, starałem się robić wszystko, żeby być gotowym. Chodziłem w takim dziwnym stanie – trochę z emocji, trochę z wrażeń – bo gdzieś z tyłu głowy była ta myśl, że może zadzwoni telefon. Ten telefon jednak nigdy nie zadzwonił i powołania nie dostałem. Trzeba też pamiętać, że trener Nawałka na początku powoływał wielu zawodników, których bardzo dobrze znał – między innymi z GKS-u czy później z Górnika Zabrze. I to jest naturalne, bo trenerzy często ufają piłkarzom, z którymi wcześniej pracowali…
ML: Jest taka jedna bramka, która jest Pana znakiem rozpoznawczym… Jak pan wspomina to trafienie z Wisłą Kraków? To jest przecież najszybszy gol w historii Ekstraklasy, choć niektórzy przypisują samobójcze trafienie Michałowi Miśkiewiczowi…
DC: Choć formalnie nie jest on przypisany do mnie, ludzie kojarzą mnie z tym momentem i to dla mnie wielka duma. Pamiętam ten mecz z Wisłą bardzo dobrze – nie tylko z powodu bramki, ale całego przebiegu spotkania. Po tym sezonie były też różne pytania o mnie z innych klubów, choć nie w formie konkretnych kontraktów. Grałem regularnie i miałem wpływ na grę zespołu, co jest dla mnie powodem do satysfakcji. Jeśli chodzi o tę słynną bramkę, zostanie ze mną do końca życia. Niezależnie od tego, czy przypisano ją oficjalnie, czy nie, dla mnie liczy się moment i wkład w drużynę. Pamiętam też, jak za trenera Olszewskiego wszystko było skrupulatnie przygotowane – od ustawienia na boisku po każdy szczegół meczu. Byłem w tym miejscu, gdzie powinienem być, i cieszę się, że mogłem zapisać się w historii klubu.
ML: Obecnie gra Pan w Orle Łękawica, rozumiem, że to zasługa Krzysztofa Wądrzyka?
DC: Jeśli chodzi o Lękawicę, propozycja pojawiła się, gdy trener Krzysiek dostał ofertę i zapytał mnie, czy chciałbym pomóc drużynie. Projekt mi się spodobał, więc dołączyłem i jestem tu już drugi rok. Nie wiem, co przyniesie przyszłość – wszystko dzieje się bardzo dynamicznie, więc cieszę się tym, co jest.
Autor: Mikołaj Lorenz
Najlepsze pasmo towarzyszące na Podbeskidziu! Konkursy, akcje radiowe, rozmowy i oczywiście - starannie wyselekcjonowane przeboje non-stop!
close
Copyright Radio BIELSKO