Listeners:
Top listeners:
play_arrow
Radio BIELSKO Przeboje non-stop
play_arrow
Radio EXPRESS FM Prawdziwa Lokalna Stacja
play_arrow
Radio DISCO Zawsze w rytmie!
play_arrow
Radio MEGA Mega Przeboje!
play_arrow
Radio NUTA Same dobre nuty!
Czas na kolejny epizod cyklu pt. „Góralu, czy ci nie żal?”! Tym razem naszym rozmówcą był Damian Chmiel. Historii, którymi się z nami podzielił, było tak dużo, że musieliśmy podzielić ten wywiad na dwie części. Dziś przedstawiamy wam pierwszą z nich, druga ukaże się już za dwa tygodnie! Z byłym zawodnikiem Podbeskidzia Bielsko-Biała porozmawialiśmy o początkach w futbolu. Zaczynał przecież w klubie z małej wioski, dzięki ciężkiej pracy udało mu się dotrzeć aż do Ekstraklasy…
Mikołaj Lorenz (Radio BIELSKO): Jak wyglądały początki Pana przygody z piłką?
Damian Chmiel: Tak naprawdę moja przygoda z piłką zaczęła się, podobnie jak u większości młodych chłopaków. Jako dziecko po prostu spotykałem się z kolegami na podwórku i graliśmy całymi dniami. W tamtych czasach nie było tylu możliwości co dziś – nie było orlików, rodzice nie wozili nas na treningi, a na pierwsze korki trzeba było sobie samemu zapracować. Ale może właśnie dlatego ta zabawa miała swój klimat i wciągała coraz bardziej. Z czasem luźne granie zaczęło przeradzać się w prawdziwą pasję. Pochodzę z małej miejscowości, więc naturalnym krokiem było dołączenie do lokalnego klubu – Znicza Sułkowice. Tam stawiałem pierwsze poważniejsze kroki. Już w wieku 15–16 lat zacząłem grać w seniorach. A-Klasa to było duże zderzenie z dorosłą piłką, bo nagle trafiłem na boisko z dużymi chłopami. Mimo to dostałem swoją szansę i szybko z niej korzystałem. Do dziś pamiętam moment, kiedy trener Krzysztof Wądrzyk – z którym zresztą współpracuję do dziś – zobaczył mnie na treningu i zapytał: „Dlaczego ten chłopak jeszcze nie trenuje?”. To był dla mnie przełom. Wcześniej grałem w juniorskich drużynach, ale poziom był niski, jak to bywa w małych miejscowościach. Dopiero wejście do seniorów pokazało mi, czym tak naprawdę jest piłka. Miałem przy sobie też brata, który grał w piłkę, on również miał spory talent, choć ostatecznie mu nie wyszło. Na pewno dużo mu zawdzięczam. Grałem w Zniczu przez kilka sezonów – najpierw w A- Klasie, potem po awansie – w Klasie Okręgowej. Jak na mój wiek to było już naprawdę porządne granie: mecze z takimi drużynami jak Beskid Andrychów czy Górnik Brzeszcze robiły wrażenie. Mówiono o mnie, że jestem talentem, bo strzelałem bramki i wyróżniałem się na tle starszych zawodników. W pewnym momencie trener dostał propozycję pracy w Zaporze Porąbka – i zabrał mnie ze sobą. To był kolejny krok w mojej piłkarskiej drodze.
ML: Czyli ten pobyt w Porąbce to zasługa Krzysztofa Wądrzyka?
DC:Tak to prawda. To dzięki niemu trafiłem do Zapory. Przyjaźnimy się do dziś i wciąż współpracujemy, obecnie w Orle Łękawica. Ale wracając do tamtego czasu – po przenosinach do Zapory Porąbka zaczęło dziać coś naprawdę fajnego. Spędziłem tam sezon w Klasie Okręgowej, w którym strzeliłem ponad 20 bramek i mocno się wyróżniałem. Wtedy przyszła pierwsza poważna weryfikacja. Miałem 20–21 lat i dzięki trenerowi – bo gdyby nie on, nikt pewnie by się mną nie zainteresował – pojawiła się szansa sprawdzenia się na wyższym poziomie. Zapytał mnie wprost, czy chcę spróbować. Podbeskidzie było wówczas klubem, który regularnie szukał talentów z okolicy. W tamtym sezonie graliśmy nawet mecz z rezerwami Podbeskidzia o awans. Pamiętam, że wygraliśmy go „na Górce”, a ja już wtedy byłem po pierwszych rozmowach. Pamiętam, że ówczesny wiceprezes, Władysław Szypuła, przyjechał specjalnie do Porąbki i wyraził zainteresowanie moją osobą. Dostałem zaproszenie na testy do Podbeskidzia. Trenerem był wtedy trener Marcin Brosz. Pojechałem i – jak to się mówi – dostałem jedną szansę, którą trzeba było wykorzystać… Wykorzystałem. Pamiętam tamten testowy mecz do dziś: strzeliłem bramkę, dołożyłem dwie asysty. Wszystko potoczyło się po mojej myśli.
ML: A z kim wtedy graliście ten sparing?
DC: Jeśli się nie mylę, to ten mecz testowy graliśmy z Koszarawą Żywiec. To był sparing przed sezonem. Po tych udanych testach Podbeskidzie zaproponowało mi pięcioletni kontrakt. W tamtych czasach takie dłuższe umowy były normalne – jeśli klub widział w kimś potencjał na przyszłość, to od razu chciał go na dłużej. Nie było jednak tak kolorowo, jak mogłoby się wydawać. Zderzenie z poziomem piłkarskim między „okręgówką” I ligą było ogromne – pod każdym względem. Treningi, intensywność, przygotowanie fizyczne… wszystko było zupełnie inne. Do tego dochodziły kwestie organizacyjne – dojazdy do Bielska, a nie miałem wtedy prawa jazdy. Ja sam pochodzę z biednej rodziny, więc to wszystko było po prostu trudne. Z perspektywy czasu niczego nie żałuję. Dałem radę, ale początki były naprawdę ciężkie. Po podpisaniu kontraktu od razu zostałem wypożyczony. I dziś, pracując w akademii Podbeskidzia jako asystent trenera w drugiej drużynie, powtarzam młodym, że wypożyczenie to nie jest kara. Owszem, kiedy odchodzisz z kadry pierwszego zespołu, to znaczy, że ktoś cię w danym momencie nie widzi, ale granie jest ważniejsze niż samo trenowanie. Trening to jedno, ale prawdziwe doświadczenie daje dopiero regularny mecz ligowy.

ML: No właśnie początki wcale nie były łatwe… Zaczęło się przecież od wypożyczenia.
DC: Najpierw trafiłem na wypożyczenie do BKS-u. To było praktycznie od razu po przyjściu do Podbeskidzia, bo wiadome było, że w pierwszej drużynie nie będę na początku grał. Podbeskidzie było wtedy najlepszym klubem w całym regionie – od Oświęcimia po Cieszyn i Żywiec – każdy młody chłopak marzył, żeby tam być. Mnie się udało, chociaż nie chcę używać słowa „udało”, bo szczęście to jedno, ale ja naprawdę bardzo ciężko na to pracowałem. Musiałem się zmienić – jako człowiek i jako sportowiec – fizycznie, mentalnie, pod względem podejścia do treningu. Na wypożyczeniach radziłem sobie dobrze. To nie było tak, że tylko „byłem”, ale regularnie grałem i wyróżniałem się. Wiedziałem, że jeśli będę prezentował poziom, to pojawi się szansa, żeby wrócić do kadry Podbeskidzia. Po pierwszym wypożyczeniu był kolejny sezon i ponownie nie udawało mi się przebić, dlatego wysłano mnie drugi raz – tym razem do Pelikana Łowicz. Trener, który mnie znał, wyciągnął do mnie rękę. To już był poziom drugiej ligi. Nie ukrywam, że nie chciałem wyjeżdżać – znowu rozłąka, znowu zmiana środowiska, a ja nie byłem już nastolatkiem. Ale zacisnąłem zęby i pojechałem. I to była dobra decyzja. Znowu prezentowałem dobry poziom, strzelałem bramki – nawet takie, które pamiętam do dziś, po pięknych akcjach. Do dziś mam w głowie te strzały po okienkach. To mnie budowało. Wiedziałem, że po powrocie do Podbeskidzia znowu dostanę szansę.
ML: Po powrocie z tego wypożyczenia w końcu udało się przebić do składu… Można powiedzieć, że to był idealny moment. Udało się wówczas wywalczyć ten historyczny awans do Ekstraklasy.
DC: Sezon po powrocie z Pelikana był wyjątkowy, historyczny, bo właśnie wtedy Podbeskidzie awansowało do Ekstraklasy. Mogłem w ten sposób zapisać się w historii klubu, zagrałem wtedy, jeśli się nie mylę około 18 meczów w I lidze i strzeliłem dwie bramki. Przy takiej konkurencji i jakości zawodników, którzy tworzyli zespół w tamtym czasie, cieszę się, że udało mi się włączyć do tej historii i zostawić w niej swój ślad.

ML: Niestety na debiut w Ekstraklasie musiał Pan trochę poczekać. Zamiast tego pojawiło się wypożyczenie do GKS-u Katowice.
DC: Opowiadając o tym wszystkim, widać, że nie było to proste. Po awansie do Ekstraklasy mogłoby się wydawać, że wszystko pójdzie gładko, ale trener miał swój pomysł na zespół i wiedziałem, że moje szanse na grę będą ograniczone. Pojawiła się wtedy opcja wypożyczenia do GKS-u Katowice – bardzo prestiżowego klubu z historią. Nie był to łatwy okres dla klubu, bo GKS miał wówczas problemy finansowe i organizacyjne, ale sportowo wyszło bardzo dobrze. Dosłownie kilka dni po przyjściu na wypożyczenie dostałem szansę w składzie. To wymagało ode mnie pełnego zaangażowania. Musiałem się od samego początku, bo każdy walczył o swoje miejsce. Klub był bardzo wymagający pod każdym względem – sportowym, kibicowskim i organizacyjnym – ale też ciekawy pod względem historii i prestiżu. Pod względem sportowym wypożyczenie było udane – zdobyłem wtedy kilka bramek i zaliczyłem kilka asyst, pokazałem się z dobrej strony zarówno piłkarsko, jak i w liczbach
ML: Po powrocie z tego wypożyczenia w końcu udało się zagrać w Ekstraklasie… Pamięta Pan ten debiut w Białymstoku? To jest jedna z takich chwil, które zapadają w pamięci?
DC: Myślę, że tego momentu nie da się zapomnieć. Zagrać w Ekstraklasie – to przecież marzenie chyba każdego chłopaka, bo to najwyższy poziom rozgrywkowy. I naprawdę życzę każdemu młodemu zawodnikowi, żeby choć raz tego doświadczył. Trzeba przejść naprawdę długą i trudną drogę, żeby się tam znaleźć. Nie chcę nawet porównywać, jak to wyglądało kiedyś, a jak wygląda dziś, bo Ekstraklasa zmieniła się na przestrzeni lat. Myślę, że obecnie jest jeszcze trudniej się do niej przebić… Jeśli chodzi o mój debiut – pamiętam go doskonale, choć nie należał do udanych. Przegraliśmy ten mecz, a ja zagrałem tylko 45 minut. Był lekki stres i cała masa emocji związanych z debiutem. Nie zagrałem wtedy niczego wyrazistego – to trzeba powiedzieć szczerze. Ale mimo słabego początku, z każdym kolejnym spotkaniem czułem się coraz pewniej. Wraz z kolejnymi meczami w Ekstraklasie rosła też odpowiedzialność, którą brałem na swoje barki. Wymagania wobec nas były coraz większe, ale poradziłem sobie. I myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że byłem jednym z zawodników, którzy w pewnych sezonach naprawdę ciągnęli tę drużynę. A tych sezonów w Ekstraklasie uzbierało się przecież trochę…
…
To jeszcze nie wszystko! Już za dwa tygodnie ukaże się druga część rozmowy z Damianem Chmielem. Porozmawiamy między innymi o bramce, która zapewniła mu piłkarską nieśmiertelność oraz o pewnym spotkaniu z Adamem Nawałką…
Autor: Mikołaj Lorenz
„Góralu czy ci nie żal...?” Damian Chmiel Podbeskidzie Bielsko-Biała
Najlepsze pasmo towarzyszące na Podbeskidziu! Konkursy, akcje radiowe, rozmowy i oczywiście - starannie wyselekcjonowane przeboje non-stop!
close
Copyright Radio BIELSKO