Piłka nożna

Prezes Podbeskidzia w szczerej rozmowie: Nowy trener, nowa energia. Wierzę, że to zaskoczy

today17.10.2025 10:29

Tło
share close

Nowy trener, trudny moment w tabeli, duże oczekiwania i sporo emocji. Prezes TS Podbeskidzie, Krzysztof Sałajczyk, mówi wprost o kulisach zmian, o tym, dlaczego musiał rozstać się z trenerem Krzysztofem Brede, o kredycie zaufania dla Tomasza Pawliczaka i o wizji klubu, który chce być stabilny, uczciwy i oparty na młodych. To szczera rozmowa – bez unikania trudnych tematów.

Krzysztof Sałajczyk o decyzji o zmianie trenera

– Panie prezesie, zacznijmy od oczywistego pytania. To trudny moment dla Podbeskidzia?
Tak, to moment rozczarowania. Wierzyłem w ten projekt, szczególnie po udanej rundzie wiosennej. Wtedy wyglądało to naprawdę dobrze. Z zawodników grających regularnie odeszło tylko dwóch, reszta została. Do tego przyszli tacy ludzie jak Dalibor Takac, Wojtek Słomka, Maksymilian Sitek – jak na tę ligę, to duże nazwiska. Wydawało mi się, że od początku zaczniemy punktować, a tabela po kilku kolejkach pokaże nas w czołówce. No, a pokazuje coś zupełnie innego.

– Co więc poszło nie tak?
Nie ma jednego powodu ani jednej osoby, którą można by obwinić. W sporcie to zawsze splot wielu czynników. Trener nie gra, ale bierze odpowiedzialność za drużynę, za atmosferę, za wyniki. Styl, jaki prezentowaliśmy, był po prostu rozczarowujący. Od początku sezonu czegoś brakowało – energii, konsekwencji, wiary w to, co robimy.

– Zaskoczenie w środowisku było spore, bo mówiło się, że pozycja Krzysztofa Brede jest dosyć mocna.
Wiem, słyszałem to. Ale proszę mi wierzyć – żadna decyzja o zwolnieniu trenera nie jest przyjemna. To był ambitny, bardzo pracowity człowiek, który naprawdę żył tym klubem. Tylko że w pewnym momencie przestało to iść do przodu. Kolejne porażki, brak progresu, gra bez przekonania. I właśnie mecz z Wartą był tą kropką nad „i” – momentem, w którym uznaliśmy, że trzeba dać drużynie impuls i pójść w innym kierunku.

– To była decyzja, która zapadła w Pana gabinecie? Bez nacisków z ratusza?
Tak, absolutnie. Decyzja zapadła tu, w klubie. Oczywiście konsultujemy strategiczne rzeczy z Radą Nadzorczą, w której są przedstawiciele miasta i pan Edward Łukosz – to normalne. Ale to ja podejmuję decyzje sportowe i biorę za nie odpowiedzialność. Tutaj nie było żadnych nacisków.

O trenerze Pawliczaku i tym, co dalej

– Jak wiemy nowy trener Podbeskidzia, a dotychczasowy asystent Krzysztofa Brede – Tomasz Pawliczak dostał pewnego rodzaju kredyt zaufania (o tym więcej tutaj: Nowy trener, nowy kierunek. Pawliczak dostał czas!). Pan to potwierdza?
Tak, zdecydowanie. Tomek dostał czas na pracę z drużyną, na przygotowanie jej do najbliższych spotkań. Nie chcieliśmy robić gwałtownych ruchów. W najbliższym czasie czeka nas gęsty terminarz – niedzielny mecz, potem spotkanie w środku tygodnia i następnie kolejny wyjazd – więc wprowadzanie nowego trenera w taki czas, z dnia na dzień byłoby bez sensu.

– Ale ten komunikat – to jednak kupowanie czasu na znalezienie nowego szkoleniowca czy realnie wyobraża Pan sobie, że misja „Pawliczak pierwszym trenerem” może się powieść? Widzi Pan potencjał w tym człowieku na pierwszego trenera Podbeskidzia? Na to, że to może zaskoczyć?

Ja widzę potencjał, zarówno w nim, jak i w całym sztabie. To są bardzo inteligentni, pracowici ludzie z fajnymi pomysłami. Sam Tomek ma bardzo dobry kontakt z zawodnikami i naprawdę pracuje z pasją. Od początku widać pozytywny bodziec, który wniósł. W szatni jest inna energia. Zresztą, jak Pan się rozejrzy – w polskich sportowych generalnie jest od jakiegoś czasu taki trend dawania szans nieoczywistym i młodym trenerom. Czasami się sprawdza, czasami się nie sprawdza. Dla przykładu sprawdziło się w Polonii Bytom, gdzie Łukasz Tomczyk przeszedł drogę z asystenta do głównego trenera i Polonia zaczęła wygrywać. Wierzymy, że tutaj będzie podobnie. Jak na razie nie widzę żadnych powodów do tego, żeby uznać, że ta decyzja była ryzykowna lub zła.

– Czyli, życzeniowo – przy dobrych wynikach, chętnie popracowałby Pan z Tomaszem Pawliczakiem dłużej?
Jeżeli Pan pyta, jakbym sobie tego życzył – to chciałbym, żebyśmy z trenerem Pawliczakiem zostali na długo. Jeśli ten projekt wypali, to naprawdę widzę w nim człowieka, z którym można budować przyszłość. A jeśli nie, to będziemy szukać trenera w podobnym duchu – młodego, ambitnego, z pomysłem. Nie potrzebujemy „strażaka”, który przyjdzie na trzy miesiące i zniknie. W sporcie oczywiście niczego się nie da wykluczyć – awans, zmiany kadrowe, wyzwania ligowe – to wszystko jest bardzo dynamiczne. Ale filozofia pozostaje ta sama: budować mądrze, z ludźmi, którzy mają długofalową wizję, a nie tylko chcą przetrwać do końca sezonu.

– Można jednak także założyć, że ta misja się nie powiedzie. Jak idzie Wam sondowanie rynku trenerskiego?
Oczywiście działamy i w tym obszarze, bo trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – to po prostu element profesjonalnego zarządzania klubem. Wpłynęło do nas sporo CV. Sami też wykonaliśmy kilka telefonów, żeby wybadać rynek i zobaczyć, kto jest dostępny, kto realnie rozważałby pracę w Podbeskidziu. Dział sportu, który prowadzi Kuba Ochodek, robi dokładny research. Każdy szkoleniowiec, z którym rozmawiamy, dostaje bardzo konkretne zadanie: przygotować prezentację z modelem gry, pomysłami na wykorzystanie obecnej kadry i wariantami taktycznymi na różne sytuacje – także te kryzysowe. Nie szukamy kogoś, kto „ładnie mówi” albo ma znane nazwisko. 

– W mediach pojawiło się też nazwisko Dawida Szulczka. Możemy oficjalnie powiedzieć, że do zawiązania takiej współpracy nie dojdzie?
Wie Pan, ja bardzo szanuję Dawida Szulczka i nigdy tego nie ukrywałem. To świetny trener, tytan pracy, człowiek z pomysłem, który w Warcie Poznań potrafił zbudować fantastyczne relacje z zawodnikami i drużynę o bardzo czytelnym stylu. Zresztą ja pracowałem wcześniej w Warcie, więc widziałem to z bliska. Po tym medialnym szumie rzeczywiście do siebie zadzwoniliśmy. Powiedział mi wprost, że ma ważny kontrakt w Ruchu Chorzów, bardzo dobry kontrakt zresztą, i nie ma tematu rozstania. Więc tyle w temacie. Gdyby jednak kiedyś złożył CV czy wyraził chęć pracy tutaj, to na pewno byłby wysoko na mojej liście, bo uważam, że to trener z dużym potencjałem i nowoczesnym spojrzeniem na piłkę.

O kadrze, transferach i młodych zawodnikach

– Jak Pan ocenia letnie transfery?
Cieszę się, że latem udało się pozyskać jakościowych i solidnych zawodników, którzy powinni stanowić o sile zespołu. Mowa tu o Maksymilianie Sitku, Daliborze Takácu czy Wojciechu Słomce. Doszedł do nas też Oskar Zawada, który jest chłopakiem z ogromnym potencjałem i interesuje się nim młodzieżowa reprezentacja Polski. Ma dłuższy kontrakt, więc nie ma presji. Wierzę też w Krzysztofa Kolankę – on ma deficyty w defensywie, ale ofensywnie potrafi zrobić różnicę. Pojawiły się też uzupełnienia, a w kolejnych okienkach chciałbym, by nasze transfery miały charakter jakościowy, a nie ilościowy. 

– A wspomniany Takác – to zawodnik, który stworzył Bielsku jakiś komin płacowy?
Nie. Zdziwiłby się Pan. Żaden komin. Długo trwały rozmowy z jego agentem, aż finalnie stwierdziłem, że jeżeli nie akceptujecie naszych warunków, to my nie jesteśmy zainteresowani. Minęły dwa tygodnie i otrzymaliśmy telefon z ich ostateczną akceptacją. 

– Gdy mówimy o transferach nie sposób nie odnieść się do pracy Waszego działu sportu. Klub nie ma obecnie dyrektora sportowego, transfery dopina młody Jakub Ochodek. Z czego wynika wakat na tym stanowisku – realna ocena potrzeb, oszczędność, brak odpowiedniego kandydata? 
Raczej to pierwsze – wynik realnej oceny potrzeb. W drugiej lidze naprawdę mało który klub ma etatowego dyrektora sportowego. Jeśli się nie mylę, tylko dwa zespoły na tym poziomie mają takie stanowisko w klasycznym rozumieniu. U nas dział sportu tworzą dwie osoby – Kuba Ochodek i pracownik administracyjny – i w tym momencie to w zupełności wystarcza. Kuba wykonuje świetną robotę. To młody, ale bardzo kompetentny człowiek, który był już wcześniej w klubie i miał okazję uczyć się od Łukasza Piworowicza. Zna rynek, ma dobre kontakty, jest poukładany i pracuje bardzo merytorycznie. Wierzę, że za kilka lat będzie jednym z lepszych specjalistów w kraju, jeśli chodzi o działy sportowe. Oczywiście – jeśli awansujemy i klub znajdzie się na poziomie pierwszej ligi, wtedy wzmocnienie działu sportowego będzie konieczne. Ale dziś nie widzę potrzeby sztucznie rozbudowywać biura tylko po to, żeby ładnie wyglądało w strukturze organizacyjnej.

– Było o nowych piłkarzach. A jak Pan patrzy na odejście Michała Willmanna do Hiszpanii?
To był trudny moment. Z jednej strony – strata, bo Michał był ważny. Z drugiej – powód do radości, bo to pierwszy od dawna wychodzący transfer z realnym wpływem do klubowej kasy. Przyznam szczerze, że zablokowaliśmy mu jeden transfer już wcześniej, bo było zainteresowanie jego osobą ze strony ŁKS Łódź. Ale propozycja z Hiszpanii to nieco inna sprawa. Dla niego to ogromna szansa, może się już nie powtórzyć. Nie cieszę się, że odszedł, ale cieszę się, że pokazał młodym, iż z Podbeskidzia można wyjechać za granicę. W listopadzie lecimy do Hiszpanii go odwiedzić…

– Gdy patrzy Pan na obecną kadrę, widzi Pan kogoś, kto tą historię sprzedażową będzie budował dalej? Kto może być „następnym Willmannem”?
Na pewno wspomniany Zawada ma papiery, by pójść dalej. Także nasi młodzi wychowankowie: Bartosz Martosz czy Szymek Brańczyk – to też chłopcy z potencjałem. No i młody Krzyś Wiesner, 16-latek, który dopiero wchodzi do seniorskiej piłki. Marzy mi się, żeby co roku do pierwszego zespołu trafiał jeden-dwóch zawodników z Akademii. Tak zresztą buduje się tożsamość klubu.

O Fundacji i wizji na przyszłość

– Ostatnio powołaliście Fundację TS Podbeskidzie. Jaka jest Pana wizja związana z jej działaniem?
Wzorujemy się na największych klubach – Legii, Lechu – które mają fundacje, szkoły, swoje programy społeczne. Chciałbym, żeby nasza Fundacja z czasem przejęła całą Akademię, pozyskiwała środki zewnętrzne, realizowała projekty pomocowe i edukacyjne. Ale to też ma być miejsce, które łączy ludzi. Klub to nie tylko piłkarze i trenerzy. To też byli zawodnicy, pracownicy, kibice. Chciałbym, żeby Fundacja była czymś w rodzaju „rodziny Podbeskidzia” – miejscem, gdzie pomagamy sobie nawzajem, gdzie rozwijamy projekty dla dzieci, młodzieży, dla osób z niepełnosprawnościami.

– Czyli Fundacja ma być docelowo osobnym, prężnym bytem?
Tak. Docelowo chcemy, żeby była niezależna, miała swoich pracowników i swoje źródła finansowania. Klub sportowy żyje z roku na rok, a Fundacja może budować coś trwałego.

– Niektórzy kibice mogą powiedzieć: z jednej strony chcecie rozwijać działania społeczne przez Fundację, a z drugiej – klub, kilka miesięcy temu rozstał się z „Kuloodpornymi”. Nie widzi Pan w tym sprzeczności?
Rozumiem te emocje i wcale się im nie dziwię, bo „Kuloodporni” to piękna inicjatywa, z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. Ale to była bardzo trudna decyzja, podyktowana sytuacją finansową klubu w tamtym momencie. My naprawdę byliśmy wtedy w bardzo trudnej sytuacji – mieliśmy zobowiązania, zaległości, brak płynności. Ta sekcja działała całkowicie komercyjnie, klub nie miał z niej żadnego finansowania zewnętrznego, a jednocześnie musiał ponosić konkretne koszty. W pewnym momencie musieliśmy po prostu zdecydować, co jest konieczne, by klub przetrwał. I to nie miało nic wspólnego z brakiem empatii czy niechęcią do takich projektów – wręcz przeciwnie, ja osobiście bardzo szanuję ludzi, którzy tworzyli „Kuloodpornych” i życzę im jak najlepiej. Zresztą wiele osób przyjęło tę moją decyzję z zrozumieniem, a u niektórych wręcz zwróciłem tym ruchem na siebie jakąś tam uwagę.

– To znaczy?
To znaczy, że ta decyzja – choć trudna – pokazała niektórym ludziom w środowisku, że potrafię działać odpowiedzialnie i wziąć na siebie ciężar niepopularnych ruchów. I chwilę po tym odezwały się dwa kluby z Ekstraklasy. To nie były może formalne oferty, raczej zapytania: „gdybyśmy zrobili zmianę, czy byłby Pan zainteresowany?”. Nie ukrywam, że to było budujące, bo widocznie ktoś zauważył moją pracę i sposób myślenia o klubie. 

– Czyli mając takie fundamenty jak Fundacja, gdyby taka decyzja stała przed Panem dziś – być może Kuloodporni nadal byliby częścią TSP?
Myślę, że tak. Dziś, mając Fundację, moglibyśmy do tego tematu podejść w zupełnie inny sposób – bardziej profesjonalnie, systemowo, z możliwością pozyskiwania środków zewnętrznych. I bardzo chciałbym, żeby podobne inicjatywy miały w przyszłości miejsce, bo projekty społeczne są dla mnie ważne, tylko muszą być oparte na realnych możliwościach, a nie na emocjach.

O pieniądzach, sponsorach, współpracy z miastem i kibicami

– No właśnie, to jak wygląda dziś sytuacja finansowa klubu?
Stabilnie. Wszystkie zobowiązania są spłacone, budżet jest zbilansowany. Przychody ze sponsoringu wzrosły dwukrotnie w porównaniu z poprzednim rokiem. Sporo swoje zaangażowanie zwiększyła choćby EkaMedica – niedługo oficjalnie ogłosimy warunki tej współpracy. Pracujemy też nad nową strategią biznesową razem z firmą zewnętrzną. Chcemy zbudować profesjonalny klub biznesu, oparty na wzorcach typu corporate connect, ale też program dla mniejszych firm – tzw. „Setkę Podbeskidzia”. Zamiast jednego dużego sponsora za milion, wolę stu mniejszych po kilka tysięcy. To stabilniejsze, zdrowsze i bardziej lokalne.

– Czyli ten mityczny „strategiczny sponsor”, o którym w Podbeskidziu mówi się już chyba od kilkunastu lat to raczej science-fiction?
Nie ma co się łudzić. Rynek jest trudny, firmy tną budżety, inflacja robi swoje. Nie przyjdzie nikt, kto włoży w drugoligowy klub dwa miliony rocznie. Trzeba budować bazę mniejszych, ale wiernych partnerów. I to działa – coraz więcej firm chce się z nami identyfikować.

– Jak układa się Pana współpraca z miastem?
Bardzo dobrze. Z prezydentem Klimaszewskim czy prezydentami Kucią i Kamińskim mamy stały kontakt. Miasto jest dobrze poinformowane – dostają raporty finansowe, wiedzą, jakie są nasze koszty i wydatki. Nie ma między nami żadnych napięć.

– Czy będzie Pan tym Prezesem, który ostatecznie zakończy nieporozumienia związane z datą powstania klubu? Jesienna celebracja 30-lecia to chyba jawny krok w stronę wersji związanej z datą 1995, jako właściwą. 
(śmiech) Tak, temat wraca jak bumerang. Kibice przynieśli dokumenty z 1995 roku i szczerze mówiąc – mają argumenty. Z punktu widzenia prawa spokojnie można by uznać 1995 za rok założenia. Ale to decyzja właścicieli. Ja osobiście uważam, że piłka jest dla kibiców i jeśli to dla nich ważne, to powinniśmy im wyjść naprzeciw.

– A jak Pan odbiera w ogóle tę część społeczności Podbeskidzia? Dobrze współpracuje się Panu z kibicami?
To grupa ludzi z pasją, która rośnie z meczu na mecz. Mam do nich duży szacunek. Widzę, jak się rozwijają, jak organizują, jak budują atmosferę. To są kibice, którzy naprawdę chcą coś tworzyć. Mecz z Rekordem pokazał, że potrafią zrobić na trybunach prawdziwe widowisko. Ja się na tym wychowałem – w Rybniku, gdzie wszyscy kibicowali Górnikowi. Wiem, jak ważna jest ta energia z trybun.

Krzysztof Sałajczyk
fot. Szymon Jaszczurowski / www.tspodbeskidzie.pl

O przyszłości i wierze w projekt

– Gdyby Pan miał dziś opisać Podbeskidzie jednym zdaniem?
Klub, który szuka swojej drogi. Ale idzie w dobrą stronę. Mamy stabilne finanse, zespół z potencjałem, ludzi z pasją. Chcemy budować coś trwałego, opartego na pracy i rozsądku. Nie obiecuję cudów, ale gwarantuję jedno – uczciwość, zaangażowanie i wiarę w to, że ten klub jeszcze wiele może.

– Patrząc na to, jak rozwinęła się polska piłka, w trakcie kilkuletniej nieobecności Podbeskidzia w elicie – budżety, infrastruktura, rynek transferowy. Czy Pan naprawdę wierzy, że klub taki jak Podbeskidzie może jeszcze wrócić do Ekstraklasy?
Wierzę. Bo ja patrzę na to trochę inaczej. Jasne – świat nam odjechał. Kluby z dużych miast mają potężne zaplecze finansowe, prywatnych właścicieli, budżety kilka razy większe niż my. Ale to nie znaczy, że nie możemy się rozwijać. Podbeskidzie zawsze było klubem pracy u podstaw. Z regionu, z ludźmi, którzy potrafią się zaangażować. I ja wciąż wierzę, że można zbudować zespół, który – mając dobrą organizację, stabilne finanse i rozsądny pomysł – będzie w stanie powalczyć o awans. Tylko to musi być proces. Nie droga na skróty, nie „pompowanie” budżetu na jeden sezon, tylko mądre, konsekwentne budowanie. Ja naprawdę widzę w tym klubie potencjał – sportowy, organizacyjny, ludzki. Tylko musimy zrozumieć, że Ekstraklasa to nie jest cel sam w sobie. To ma być efekt dobrze wykonanej pracy. Jeśli tak będziemy działać, to prędzej czy później tam wrócimy.

– Baza sportowa też raczej nie będzie atutem w tym pościgu za elitą…
Wie Pan, no to jest nasz największy problem. Ja zawsze powtarzam, że każdy klub musi mieć swoje serce – własny ośrodek treningowy. To podstawa profesjonalnego funkcjonowania. My dziś trenujemy w Dankowicach, część grup młodzieżowych rozrzucona jest po kilku boiskach w mieście – to nie jest komfortowe, to nie jest standard na poziomie, do którego chcemy wrócić. Oczywiście, w tych Dankowicach naprawdę mamy dobre warunki. Wszystko zadbane, odmalowane, właściciele obiektu bardzo o to dbają. Ale marzy mi się, żeby Podbeskidzie miało coś swojego. I działamy w tym kierunku. Nie chcę zdradzać szczegółów, bo na razie jesteśmy na etapie rozmów, ale to nie jest tylko marzenie – to realny plan.

– Wapienica?
Nie. Rozmawiamy o zupełnie nowym terenie. Mam nadzieję, że przy dobrej współpracy z miastem uda nam się pozyskać finansowanie zewnętrzne – np. z Ministerstwa Sportu – i ruszyć z budową własnej bazy. Przeżywałem to wcześniej w Warcie Poznań, brałem udział w przygotowywaniu wniosku o budowę boisk i wiem, jak duży to krok dla klubu. To musi się wydarzyć, bo bez tego nie da się długofalowo rozwijać.

– Czyli mimo wszystko – optymizm?
Tak. W sporcie nie ma innej opcji. Po każdej porażce przychodzi kolejny mecz, a my wciąż wierzymy, że przyjdzie moment, w którym to wszystko „zatrybi”. Ten klub ma zbyt duży potencjał, żeby tkwić w miejscu.

Autor: Sebastian Snaczke