Listeners:
Top listeners:
play_arrow
Radio BIELSKO Przeboje non-stop
play_arrow
Radio EXPRESS FM Prawdziwa Lokalna Stacja
play_arrow
Radio DISCO Zawsze w rytmie!
play_arrow
Radio MEGA Mega Przeboje!
play_arrow
Radio NUTA Same dobre nuty!
Jesienna zadyszka, rekordowe porażki, pytania o pozycję trenera, wychowankowie robiący kariery w Polsce i wspomnienia z czasów, gdy futsalista Rekordu… uciekał w przerwie meczu na spotkanie A-klasy. W długiej, szczerej rozmowie prezes Rekordu Janusz Szymura opowiada o kulisach kończącej się rundy, decyzjach, które mogą wpłynąć na przyszłość całego klubu, sportowym „suficie” Rekordu i o tym, dlaczego jego największym marzeniem jest, aby klub potrafił żyć i wygrywać także wtedy, gdy jego samego już w nim nie będzie.
Panie prezesie, zacznijmy od bieżących spraw sportowych. Mam wrażenie, że zarówno w kontekście drugoligowej drużyny piłkarskiej, jak i ekstraklasowej w futsalu – nie jest to jesień jak z Waszych marzeń…
No, tak. Nie będę udawał, że jest inaczej. To nie była runda marzeń. Rozmawiamy zresztą bezpośrednio po weekendzie, w trakcie którego odnieśliśmy dwie bardzo bolesne porażki. I to takie, które zostają człowiekowi w głowie. W futsalu 0:5 bez strzelonej bramki – to się po prostu nie zdarza. My przez lata graliśmy z najlepszymi drużynami w Europie i zawsze strzelaliśmy. Nawet z Barceloną. A tu… zero. Kompletny brak odpowiedzi. (Zobacz więcej: Czarna niedziela Rekordu). A w piłce na trawie? 0:5 u siebie? W historii Rekordu taka porażka się nie wydarzyła.
Naprawdę? Nigdy dotychczas nie przegraliście u siebie równie wysoko.
Dokładnie. Nigdy nie przegraliśmy tak wysoko u siebie, od 2. Ligi po C Klasę. Mieliśmy kiedyś 2:9 w IV lidze z Gwarkiem Ornątowice, 2:9 ze Ślęzą Wrocław w III lidze… ale na wyjeździe i dawno. Ale 0:5 u siebie? Nigdy. I nie ukrywam – bardzo to przeżyłem. Powiem Panu, że rzadko schodzę do szatni po meczu, naprawdę rzadko. Uważam, że to nie jest moje miejsce i że od tego są trenerzy. Ale tym razem poszedłem. Musiałem. I powiedziałem im wprost: „Panowie, ta porażka będzie się za wami ciągnęła.” Nie w sensie straszenia, tylko żeby zrozumieli wagę sytuacji. Że nigdy wcześniej coś takiego nam się nie przydarzyło. I myślę, że zawodnicy to poczuli.
Chojniczanka to bardzo smutny, ale jednak pojedynczy wynik. A jak Pan patrzy na całą jesień w wykonaniu drugoligowych piłkarzy? Przypuszczam, że nie spełniła Pana założeń.
Powiem wprost: w tej lidze bardzo trudno cokolwiek zaplanować. To nie są rozgrywki , gdzie możesz przed sezonem powiedzieć: „gramy o środek tabeli, gramy o awans”, bo tu czasami wystarczy kilka meczów – dwa, trzy tygodnie – i jesteś albo na górze, albo na dole. My w zeszłym sezonie byliśmy beniaminkiem, to nasz drugi sezon, więc cały czas też specyfiki tej ligi się uczymy. A jest to liga wyjątkowa…
Wystarczy jeden taki mecz jak nasz z Wartą Poznań. Wyszliśmy na prowadzenie, graliśmy dobry mecz, wszystko pod kontrolą, a potem bach – ciężka kontuzja kapitana Konrada Karety, wyrównanie rywali w ostatniej akcji meczu i zespół wpadł w gorszy okres. Po jakimś czasie znów wszystko zaczęło lepiej funkcjonować, wygraliśmy dwa mecze z rzędu, byliśmy praktycznie na miejscu barażowym, naprawdę o krok od czołówki. I przychodzi taki mecz, jak ten z Chojniczanką. To jest właśnie II liga. Liga, w której różnica między barażami a strefą spadkową to często 3–5 punktów.
Gdyby więc ktoś mnie pytał, czy jestem rozczarowany – to odpowiem: nie grą zespołu, tylko tym, że straciliśmy punkty w momentach, w których graliśmy naprawdę dobrze. Bo drużyna ma potencjał, i to było widać.
Zapytam wprost, bo kibice też chcą to wiedzieć. Jaka, w obliczu wyników tej jesieni, jest pozycja trenera Dariusza Ruckiego? Czy trener zostaje na rundę rewanżową?
Nie powiem ani tak, ani nie. Te ostatnie mecze jesieni będą miały tutaj też swoje znaczenie znaczenie. To nie jest kwestia tego, co ja myślę, tylko jak wygląda gra drużyny, jak reagują zawodnicy i czy idziemy we właściwym kierunku. Darek Rucki też doskonale to czuje — to jest ambitny facet, z naszego środowiska, świadomy, że w sporcie pewne rzeczy są naturalnym procesem. Jeśli kiedyś trzeba będzie trenera zmienić, to trzeba się z tym liczyć. Ale tak samo trzeba brać pod uwagę, że trener może zostać, jeśli uznamy, że zmierzamy w dobrą stronę. Tu nie ma prostych odpowiedzi.
Czyli nie uzyskamy tu od Pana deklaracji – trener na pewno zostaje na wiosnę? Albo wręcz przeciwnie – wiosną drużynę poprowadzi ktoś inny?
Nie, bo taka deklaracja dzisiaj byłaby po prostu nieuczciwa.
A jak Pan widzi przyszłość tego stanowiska w klubie? Czy dla Pana osobiście naturalnym kierunkiem jest to, żeby pierwszą drużynę prowadzili trenerzy wywodzący się z klubowych struktur, jak choćby wspomniany trener Rucki ? Z Akademii, z własnego środowiska?
Wie pan… to zawsze jest wartość, kiedy trener zna klub od środka. Zna kulturę, młodzież, sposób pracy i ludzi. Taki trener na starcie ma przewagę, bo nie musi się uczyć klubu od nowa. Ale to nie jest tak, że będziemy patrzeć wyłącznie na „swoich”. Klub ma być otwarty. Najważniejsze jest, żeby trener – czy to z Akademii, czy z zewnątrz – pasował charakterem, podejściem do piłki i do ludzi. To jest dla mnie kluczowe.
Jeden Wasz trenerski wychowanek robi też furorę na boiskach Betclic 2. Ligi, prowadząc zespół także kojarzony z zielonym kolorem, choć nie Rekord…
No tak, widzę jak Maciej Tokarczyk radzi sobie w Warcie Poznań. Pracował u nas dobre kilka lat, zawsze miałem o nim ponadprzeciętnie dobre zdanie. Zwłaszcza, że prowadził w drużynie dziecięcej między innymi chrześniaka mojej żony, więc i byłem z jego pracą szczególnie na bieżąco. Później nasze drogi się rozeszły. Natomiast jego wybór pracy w Poznaniu – uważam za bardzo dobry. To jest klub z historią, potencjałem, dużym miastem za sobą. No i jak widać – radzi tam sobie, póki co, świetnie. Kto wie, być może kiedyś, w przyszłości te drogi jeszcze się zejdą. (Więcej o trenerze Macieju Tokarczyku przeczytasz tutaj: Tokarczyk z Bielska. Wrócił do domu i wywołał trzęsienie ziemi).
Tokarczyk to jedno nazwisko, ale Waszych wychowanków, w dużej piłce, jest coraz więcej – zwłaszcza na boisku.
To prawda. Nasza praca z młodzieżą przynosi efekty – coraz więcej chłopaków osiąga ten topowy poziom, piłkarza na szczeblu centralnym. Pierwsze przykłady z brzegu – przegrywamy z Chojniczanką, a najlepszym zawodnikiem rywali jest Marcin Kozina. Gramy z Wartą i u rywali błyszczy inny chłopak z przeszłością u nas – Filip Waluś (tutaj artykuł o Filipie Walusiu: Z orlika pod Żarem do Poznania. Beskidzki talent podbija II ligę). Są przecież także, w wyższych ligach, tacy zawodnicy jak Szymon Szymański, Damian Hilbrycht czy Alan Czerwiński. I to jest dla nas naturalny proces. Jedni sportowo, w pewnym momencie, nie dojeżdżają, inni są – jak na dany moment w historii klubu – „za dobrzy”, więc idą w świat. I bardzo dobrze. My szkolimy, kształcimy, dajemy pewien fundament, ale nie jesteśmy klubem, który będzie komukolwiek blokował rozwój. A jednocześnie widzi Pan, że ci chłopcy wracają w różnej formie. Jedni wpadną na mecz, inni do nas zadzwonią, ktoś przyjedzie na chwilę, jeszcze ktoś w ogóle trafi tu z powrotem do zespołu. Dlatego dla mnie najważniejsze jest jedno: żeby dobrze się z ludźmi żegnać. Bo nigdy nie wiadomo, jakie są kolejne rozdziały tej historii.
A obecni wychowankowie? Patrzę na takiego Wiktora Żołneczko. Czy to będzie najwyższy transfer wychodzący w historii klubu?
Myślę, że tak. Wszystko na to wskazuje. Zainteresowanie Wiktorem jest naprawdę duże. To bardzo utalentowany, a jednocześnie niezwykle zrównoważony chłopak. On ma w sobie taką rzadką cechę — jest młody, ale już „piłkarsko poważny”. Natomiast wiadomo, jak to w sporcie bywa: tu nigdy nie ma gwarancji. To kwestia odpowiedniego poprowadzenia zawodnika, dobrego momentu, klubu, który będzie go umiał wykorzystać. On jeszcze musi się rozwinąć w grze na przedpolu, musi nabrać pewnej dojrzałości, ale predyspozycje ma fantastyczne. I jeśli zdrowie dopisze, jeśli mądrze pokierujemy tą drogą — to tak, może zostać rekordzistą. W każdym tego słowa znaczeniu.
Skoro mowa o wychowankach – zapytam o inną postać. Łukasz Biel rozkręca właśnie w BKS Stal sekcję futsalu. Jak Pan to odbiera? Trochę żal, że wychowanek, z tak piękną, zapisaną w Rekordzie kartą robi jednak, swego rodzaju konkurencję?
Nie, tu nie ma żalu. Łukasz Biel to młody, ambitny facet, z pierwszymi sukcesami w prowadzeniu własnej działalności. On u nas zdobył ogrom doświadczeń. Znam go praktycznie od dziecka, widziałem jak dorastał w naszym klubie. Ale są osoby, które chcą budować własne rzeczy. Ale są osoby, które chcą budować własne rzeczy. I Łukasz dokładnie taki jest. To nie jest ktoś, kto miałby przejąć czyjeś stanowisko, wejść w gotowy układ i rozwijać schemat. On musi działać po swojemu. Dlatego na Łukasza i jego nową rolę patrzę z sympatią. Podobnie zresztą jak na Jego starszego kolegę z parkietu, Rafała Franza, który także napisał u nas piękną historię, a dziś jest dyrektorem sportowym jednego z naszych największych rywali ligowych – Piasta Gliwice.
Rozwijają się Wasi byli zawodnicy. A skoro o rozwoju mówimy… Dokąd może dojść Rekord jako klub? Gdzie jest Wasz sufit? Czy widzi Pan realną możliwość grania wyżej niż w II lidze?
Wie Pan, my przeszliśmy drogę absolutnie od zera — od C Klasy, która dziś już nie istnieje, przez A klasę, okręgówkę, czwartą, trzecią, aż po poziom centralny. I za każdym razem słyszałem to samo: „dalej już nie pójdziecie, to jest wasz poziom”. A jednak szliśmy dalej. Bo ja wierzę w proces. W konsekwencję. W to, że klub, który rozwija się organizacyjnie, edukacyjnie i sportowo — zawsze ma szansę zrobić krok wyżej. Więc odpowiem tak: nie widzę powodu, żeby Rekord nie mógł kiedyś zagrać wyżej niż w II lidze. Ale nigdy nie zaryzykujemy jednego — stabilności klubu.
Co Pan ma na myśli, mówiąc o stabilności?
To, że Rekord nie może być klubem uzależnionym od wyniku sportowego ani – mówiąc już bardzo otwarcie – od jednego człowieka. Dla mnie największą porażką byłoby to, że któregoś dnia nie ma Janusza Szymury i klub przestaje funkcjonować. To byłby dramat. My od lat budujemy wszystko tak, by Rekord był samowystarczalny: struktury, kadry, szkoła, baza, marketing, edukacja, akademia, finanse. Proszę zobaczyć — my mamy system. Mamy kulturę pracy. Mamy ludzi, którzy tu dojrzeli, rozwinęli się i wiedzą, jak ten klub działa od środka. To jest fundament.
To mocne zdanie. Ma Pan poczucie, że Rekord jako organizacja rozwija się tak, że faktycznie jest blisko takiego momentu, w którym mógłby działać bez Pana wsparcia? Bez wsparcia firmy Rekord?
Ja powiem Panu więcej – uważam, że ta organizacja już poradziłaby sobie bez wsparcia naszej firmy. Oczywiście – pewnie piłkarze funkcjonowaliby gdzieś w III lub IV lidze, pewnie futsaliści oraz drużyny kobiece miałyby ciężko by utrzymać się na ekstraklasowym poziomie. Ale klub jako organizacja funkcjonowałby normalnie. I to dla mnie jest najważniejsze. Bo jaki miałby sens klub, który istnieje tylko „na czas Szymury”? To byłaby moja osobista, ogromna porażka.
A czy był w historii moment, w którym chciał Pan przyspieszyć? Zaryzykować? Sięgnąć po coś więcej „tu i teraz”?
Nie. Nigdy nie miałem pokusy, żeby postawić wszystko na jedną kartę. Proszę pamiętać — widziałem kluby, które tak robiły. Widziałem projekty, w których wrzucano ogromne pieniądze, żeby szybko wskoczyć o poziom wyżej. Czasem to zadziałało na chwilę, ale w 90% przypadków kończyło się katastrofą. My, zamiast kupować wynik, woleliśmy budować fundamenty. I to procentuje. To nie jest nasza droga. Naszą drogą jest cierpliwość.
I tu pewnie pojawia się pytanie. Patrząc na to, co dzieje się w wielu, polskich klubach – czy cierpliwość nie bywa trudna?
Oczywiście, że bywa. Tylko że ja na to patrzę inaczej. Wynik przyjdzie wtedy, kiedy klub będzie na niego gotowy. I dlatego właśnie mówię, że nasz sufit może być naprawdę wysoko — ale tylko wtedy, kiedy będziemy na niego pracować tak, jak pracowaliśmy przez ostatnie 30 lat.
Skoro mówimy o rozwoju i o tym, gdzie Rekord może dojść… to zapytam szerzej. Jak Pan widzi rolę Rekordu w bielskim sporcie? W Bielsku-Białej jest przecież Podbeskidzie — klub bardziej medialny, mocno przez ratusz wspierany. Klub lokalnego mainstreamu. Jak Pan to widzi z perspektywy Rekordu?
Wie Pan ja nigdy, do tej pory, nie traktowałem Podbeskidzia jako konkurencji. Obecnie sytuacja się zmieniła, gdyż gramy w tej samej lidze, więc siłą rzeczy jesteśmy rywalami. To jednak klub o zupełnie innym profilu, innej skali. To klub z przeważającym kapitałem Gminy Bielsko-Biała, grający wiele lat na szczeblu centralnym, korzystający z reprezentacyjnego stadionu miejskiego, skupiony na osiągnięciu jak najlepszego wyniku sportowego swojego flagowego zespołu piłkarskiego.
Rekord wyrósł z czegoś zupełnie innego — z pracy u podstaw, z edukacji, z akademii, z futsalu, z różnorodności. Rekord to dwie drużyny piłkarskie (mężczyzn i kobiet), dwie drużyny futsalowe (mężczyzn i kobiet), dwie drużyny zrzeszające osoby z niepełnosprawnościami (Amp futbol i Blind futbol) oraz rzesza 100 dziewczynek i 400 chłopców w akademii. To są różne światy, które mogą funkcjonować równolegle. Czasami myślę, że jesteśmy bardziej ruchem społecznym niż klubem sportowym. I dobrze, że tak jest. Bo podkreślę to jasno: silne Podbeskidzie to wartość dla całego miasta. A silny Rekord, mam nadzieję – tak tak samo.
Ja jednak nie wierzę, że patrząc na to jak od lat wspierane jest Podbeskidzie i jak wygląda to z Rekordem, nie ma u Pana jakiegoś rozczarowania czy poczucia niesprawiedliwości.
Bo jest. I nie ma co tego ukrywać. To nie jest kwestia emocji, urażonej dumy czy zazdrości. Ja nigdy nie oczekiwałem, żeby Rekord był traktowany lepiej niż Podbeskidzie. Ale uważam, że powinny istnieć przejrzyste, równe zasady wspierania sportu. Mamy w Polsce dobre wzorce chociażby w oświacie. Niezależnie czy organem prowadzącym szkołę jest gmina, państwo, osoba prywatna czy stowarzyszenie, dotacja finansowa na ucznia jest taka sama. Świetnie, gdyby sportowcy, oczywiście z uwzględnieniem określonej specyfiki, byli traktowani podobnie.
Muszę jednoznacznie podkreślić, że na prowadzoną działania otrzymujemy, znaczące kilkumilionowe wsparcie z Gminy Bielsko-Biała. Czyli środki podatkowe od mieszkańców, za które serdecznie dziękujemy i bez których niemożliwa byłaby tak szeroka działalność, o której mówimy.
Czuje się Pan niedoceniony?
Nie chodzi o mnie. Naprawdę — ja mam swoje osiągnięcia prywatne, zawodowe, sportowe i nie narzekam na brak docenienia. Mnie nikt nie musi klepać po plecach. Ale klub jako organizacja powinien być doceniony. Przez lata zdobywaliśmy nagrody, tytuły, byliśmy wyróżniani za rozwój, za szkolenie, za działanie na rzecz dzieci i młodzieży. I dobrze, fajnie. Ale jak przychodzi do konkretów — stabilizacji, infrastruktury, traktowania w kategorii „partnera”, a nie „dzierżawcy” — to tego nie widzę.
Pada słowo „dzierżawcy”… Ma Pan tu na myśli trudną kwestię dzierżawy terenu przy Startowej?
Między innymi. My tu inwestujemy od lat ogromne środki w obiekty, które formalnie… nie są nasze. To nie jest normalna sytuacja. Klub, który daje miastu tyle, ile my dajemy, powinien mieć stabilny grunt pod nogami, dosłownie i w przenośni. To powinno być dawno uporządkowane. A tymczasem są raczej sygnały idące w drugą stronę. I nie mówię tego ani z żalem, ani z pretensją. To jest po prostu fakt.
To brzmi dość niepokojąco. Ale chyba funkcjonowanie Rekordu przy Startowej w przyszłości nie jest żaden sposób zagrożone?
Zagrożenia fizycznego funkcjonowania nie ma. To nie jest tak, że ktoś nam powie: „proszę się wynosić”. Ale fakty są takie, że kierunek rozmów jest raczej gorszy niż lepszy.
I wygląda na to, że koszty dzierżawy będą po prostu znacząco wyższe niż dotychczas. Wydaje się, że idziemy w stronę większych obciążeń, większych kosztów, a nie stabilizacji.
I to jest dla mnie niezrozumiałe. Bo jeśli klub, który tak wiele wnosi do miasta, ma ponosić jeszcze większe koszty tylko dlatego, że dobrze funkcjonuje… to coś tu jest nie tak.
Rozmawiamy o Waszej lokalizacji – o ośrodku przy ul. Startowej. Właśnie kończy się budowa fantastycznej hali. To wielka inwestycja. Ale co ona w praktyce oznacza dla Rekordu? Jak zmieni możliwości Waszego klubu?
To jest przełom. Futsal w Rekordzie przez lata był wizytówką nie tylko klubu, ale całego miasta — zdobywaliśmy medale, graliśmy w Lidze Mistrzów, ogrywaliśmy najlepsze kluby w Europie. Jednak zawsze śmiałem się, że jesteśmy najbardziej utytułowanym polskim klubem, grającym na najmniejszej hali… A w przypadku rozgrywek europejskich musieliśmy liczyć na wolne terminy hali pod Dębowcem, co nie zawsze było możliwe. Dlatego zespół Rekordu, grającego dobre kilka lat w Lidze Mistrzów, tak rzadko mogliśmy oglądać w Bielsku-Białej. Teraz po raz pierwszy będziemy mieli prawdziwy dom. Hala przy Startowej daje nam możliwość organizowania widowiska z pełnym zapleczem – trybunami, światłem, dźwiękiem, przestrzenią komercyjną. To będzie miejsce, gdzie kibic naprawdę poczuje, że uczestniczy w profesjonalnym wydarzeniu.
A sportowo?
To też jest ogromny skok. Najwyższej jakości parkiet, wymiary boiska zgodne z przepisami UEFA, sala rozgrzewkowa, siłownia, zaplecze, którego – nie boję się tego powiedzieć – nie mają niektóre kluby z ekstraklasy piłkarskiej. To jest infrastruktura europejska. I to nie tylko dla futsalu. To oznacza lepsze warunki dla Akademii, dla szkoły, dla dzieci, dla trenerów. Zyskujemy centrum, którego Rekord nigdy nie miał w takim wymiarze.
Tak, hala wydaje się być perłą w koronie Pana futsalowego projektu. No właśnie… Skąd w ogóle ten projekt wziął się w Pana życiu? Dlaczego futsal?
Jak wiele historii, które zmieniają życie – trochę przypadkowo. Wszystko zaczęło się od Piotra Piechówki, który wraz z bratem prowadził w sąsiedztwie mojego domu kiosk spożywczy. Za każdym razem, idąc po gazetę i pieczywo, spędzałem długi czas na wysłuchiwaniu opowieści o tym, jak piękna i dynamiczna to dyscyplina sportu, ta piłka halowa. No i któregoś dnia padło to zdanie, które zmieniło w moim życiu wiele – „Panie Januszu, futsal to jest przyszłość. Zróbmy coś fajnego”. I zrobiliśmy. Zaczęliśmy budować krok po kroku – najpierw tam, w Lipniku, a później już od czerwca 2000 roku w Cygańskim Lesie, na obiektach opuszczonych przez klub Budowlani.
No właśnie. Mało kto wie, ale Rekord, przez dobrych kilka lat, był klubem stricte futsalowym. Jak to się stało zatem, że Rekord wszedł także w piłkę na trawie?
Pamiętam to jak dziś. Graliśmy bardzo ważny mecz futsalowy, taki naprawdę „o życie” — o utrzymanie w ekstraklasie. Do przerwy prowadzimy 4:0, pełna kontrola. Wychodzimy na drugą połowę, a Piotr Piechówka mówi mi: „ Janusz… w drugiej połowie nie będzie Andrzeja Szala. Musiał pojechać na mecz A-klasy do Kóz”. No i on naprawdę wsiadł w samochód i pojechał. W przerwie meczu o utrzymanie w ekstraklasie futsalu nie mówiliśmy o niczym innym tylko o tej sytuacji.
Bo to był obrazek pokazujący totalny absurd tamtych czasów. Tak się po prostu nie dało funkcjonować. I wtedy podjąłem decyzję — musimy mieć własną drużynę na trawie. Zawodników „na wyłączność”, a nie takich, którzy w połowie meczu znikają, bo gdzieś indziej grają kolejkę ligową. Zespół oparty, m.in. o zawodników futsalowych, zgłosiliśmy do C Klasy i od tego zaczęła się ta cała „piłkarska część” historii Rekordu. Swoją drogą z Andrzejem, do dnia dzisiejszego, jak tylko czas i zdrowie pozwalają, gramy razem w piłkę i… do tej sytuacji sprzed lat już nie wracamy.
A jak skończył się tamten słynny mecz?
Jak mogło się skończyć? Przegraliśmy i spadliśmy z ligi. Ale paradoksalnie — to był moment przełomowy. Bo ten spadek otworzył nam oczy i sprawił, że zrozumieliśmy, iż musimy budować coś własnego, kompletny klub. I dzięki temu dziś Rekord jest tu, gdzie jest.

Autor: Sebastian Snaczke
Codziennie od poniedziałku do piątku od 5:30 do 10.
close
Copyright Radio BIELSKO