Listeners:
Top listeners:
play_arrow
Radio BIELSKO Przeboje non-stop
play_arrow
Radio EXPRESS FM Prawdziwa Lokalna Stacja
play_arrow
Radio DISCO Zawsze w rytmie!
play_arrow
Radio MEGA Mega Przeboje!
play_arrow
Radio NUTA Same dobre nuty!
Nie zwalniamy tempa! Naszym kolejnym rozmówcą w serii pt. „Góralu, czy ci nie żal…?” będzie Dariusz Kołodziej! Zawodnik, który pod Klimczokiem spędził niemal całe piłkarskie życie. Jego znakiem rozpoznawczym było świetne uderzenie z lewej nogi – tego wątku nie zabrakło w naszej rozmowie. Porozmawialiśmy także m.in. o dawnych czasach oraz powspominaliśmy początki w szatni Podbeskidzia. Zapraszamy na pierwszą część wywiadu. Druga – tradycyjnie ukaże się już za dwa tygodnie.
Mikołaj Lorenz (Redakcja Radia Bielsko): Jest Pan wychowankiem Hutnika Kraków. W 2005 roku przeniósł się Pan do Podbeskidzia. Jak wyglądały kulisy tego transferu? Co zadecydowało?
Dariusz Kołodziej: To była dość złożona sytuacja… Mianowicie pół roku przed przyjściem do Podbeskidzia byłem zaproszony na testy do Szczakowianki Jaworzno. Pojechałem tam i dość fajnie się zaprezentowałem. Wówczas dyrektorem sportowym Szczakowianki Jaworzno był Pan Jerzy Frenkiel. Do tego transferu jednak nie doszło – kwestie finansowe między klubami. Tam dość duża kwota wchodziła w grę i Szczakowianka się nie zdecydowała na ten transferu. Pół roku później byłem już wolnym zawodnikiem, a Pan Frenkiel w tym czasie zmienił miejsce pracy – właśnie na Podbeskidzie. Zostałem zaproszony do klubu, żebym przyjechał na kilka dni na treningi i tak się stało. Pamiętam, przyjechałem do Dankowic na pierwszy trening. Później kilka treningów na miejscu, zagrałem sparing i po tym meczu dostałem informację, że klub chce, żebym został i podpisał kontrakt.
ML: Nie miał Pan żadnych wątpliwości? Infrastruktura, jaką dysponował wtedy klub z pewnością nie była zbyt atrakcyjna
DK: Jeżeli chodzi o kwestie bazy treningowej, czy o kwestie obiektów to tutaj nie było porównania. Hutnik akurat w tamtych czasach to był klub, w którym była jedna z najlepszych baz treningowych w Polsce. Natomiast dla mnie w tym czasie miało to drugorzędne znaczenie. Ważne było to, abym poszedł do ligi wyżej, bo wówczas Hutnik grał na trzecim poziomie rozgrywkowym, a w Podbeskidzie było na drugim. Więc dla mnie ten awans sportowy był najważniejszy i tak naprawdę nie siedziałem i nie zastanawiałem się nad tym, czy jest super baza, czy wszystkie inne warunki są okey. Ważny był ten aspekt sportowy, jeżeli chodzi o podniesienie tego poziomu. To było dla mnie kluczowe.
ML: A jak wyglądało Pan wejście do szatni Podbeskidzia?
DK: Pamiętam, że na pierwszym treningu nie było takiej szatni, jak teraz jest w Dankowicach. Były dwie osobne szatnie, zawodników było bardzo dużo. Na tych pierwszych zajęciach było, myślę, że około 30 zawodników, a może więcej. Część zawodników – tych doświadczonych, była w jednej szatni, a ja dostałem miejsce w tej drugiej razem z młodymi zawodnikami. Było bardzo przyjaźnie. Jak kojarzę to wówczas na tym treningu na pewno był Sławek Cienciała, Piotrek Koman, Darek Rucki, czyli takie osoby, które były związane z Bielskiem i do dziś są związane z tym miastem. Myślę, że mogę powiedzieć, że to pierwsze wrażenie było naprawdę okej.
ML: Atmosfera w szatni od początku przypadła Panu do gustu?
DK: W tej chwili powiem tak – na pewno atmosfera była fajna. Natomiast ten pierwszy sezon… szczerze mówią, to bym chyba nie powiedział, że ta atmosfera była aż tak wybitna. Było sporo nowych zawodników, kilku obcokrajowców. Wiem, że wtedy po tym słynnym „Galacticos”, którym się nie udało zrobić awansu, ten zespół przeszedł bardzo dużą metamorfozę. Tak naprawdę nie zostało zbyt wielu zawodników z poprzedniego sezonu i ta szatnia dopiero się tworzyła na nowo. To nie było tak, że to od razu zaskoczyło i wszystko funkcjonowało świetnie. {…} Ja miałem bardzo dobry kontakt z chłopakami, którzy byli z okolic Krakowa, bo znaliśmy się już wcześniej. Z Marcinem Makuchem, z Grzesiem Paterem, czy z Łukaszem Gorszkowem. To była taka ekipa, którą jeździliśmy też często do Krakowa i przez to też dużo czasu spędzaliśmy razem. Natomiast jeżeli chodzi o pozostałą część zespołu, to jak mówię, ten pierwszy rok to nie był taki sielankowy. Ten zespół zaczął się tworzyć dopiero w kolejnych sezonach. Potem wyglądało to dużo lepiej. A takim kluczowym momentem, kiedy ten zespół zaczął funkcjonować dobrze i na boisku, i poza nim, to chyba był dopiero trzeci sezon. Można powiedzieć, że wtedy ta atmosfera była topowa i z każdym dniem chciało się iść do klubu, chciało się iść na trening i spotkać z chłopakami, bo zawsze było coś fajnego, zawsze właśnie ktoś coś w szatni wymyślił, ktoś coś poopowiadał.

ML: A kto z tej szatni Podbeskidzia potrafił najlepiej zadbać o dobrą atmosferę? Kto był największym żartownisiem?
DK: W tym pierwszym okresie to na pewno byli Paweł Sobczak i Łukasz Gorszkow. To byli tacy goście, którzy lubili robić żarty i na pewno oni wiedli prym pod tym względem. Później tę rolę przejął chyba Seba Szymański – ojejku, z nim to było wesoło… (śmiech) To był naprawdę człowiek, który potrafił szatnię rozbawić do łez. Martin Matúš to też był gość, który robił super atmosferę. To był ten czas przed tym jak poszedłem do Górnika, natomiast później gdy wróciłem do Bielska, no to oczywiście był śp. Piotr Rocki, który zawsze potrafił zadbać o bardzo dobrą atmosferę. Piotrek Bagnicki, Tomek Górkiewicz też lubili sobie żarty w szatni robić. Tych osób było naprawdę sporo, ale gdybym musiał wybrać jedną, to na pewno Seba Szymański – to był numer jeden pod tym względem.
ML: Wspomniał Pan już wcześniej o tym sezonie w Górniku, więc może cofnijmy się do tego okresu. Jak Pan wspomina ten rok w Zabrzu oraz dlaczego zdecydował się Pan na powrót do Bielska?
DK: Powiedziałbym, że mój czas w Górniku Zabrze można podzielić na dwa etapy. Pierwszy, ten początkowy – po odejściu z Podbeskidzia… Trafiłem nagle na poziom Ekstraklasy i do szatni pełnej gwiazd. Spotkałem tam między innymi Tomka Hajto, Jurka Brzęczka, Michała Pazdana, który przyjechał zaraz po Euro, czy Tomka Zahorskiego. To byli świetni zawodnicy, uznane nazwiska. Na początku byłem chyba trochę przytłoczony – może „przerażony” to za mocne słowo, ale nagle znalazłem się wśród ludzi, których wcześniej oglądałem tylko w telewizji, w najwyższej klasie rozgrywkowej, a nawet w reprezentacji. Trudno było się przebić, grałem niewiele. W końcu pracę stracił trener Ryszard Wieczorek, a następnie zatrudniono Henryka Kasperczaka. To właśnie od momentu jego przyjścia moja sytuacja zaczęła się zmieniać – dostawałem coraz więcej szans, wywalczyłem sobie miejsce w składzie i zacząłem grać regularnie. Drugi etap to końcówka jesieni i cała runda wiosenna – wyglądało to już zupełnie inaczej. Z zawodnika, który trafił do szatni pełnej gwiazd, stałem się graczem, który na koniec sezonu był najlepszy w klasyfikacji kanadyjskiej zespołu. Niestety, to był słaby sezon drużyny – Górnik spadł wtedy do pierwszej ligi. Po spadku postanowiłem wrócić do Bielska. Miałem tu rodzinę, przyjaciół, poukładane życie. Nawet gdy byłem w Górniku, to wciąż mieszkałem w Bielsku i dojeżdżałem do Zabrza. Skoro oba kluby miały grać w tej samej lidze, wybrałem Podbeskidzie i zostałem ponownie kupiony przez klub.

ML: I jak wyglądał ten powrót do szatni Podbeskidzia? Była jakaś szydera, teksty typu „wraca syn marnotrawny”?
DK: Nie, raczej nie, chyba nie usłyszałem takiego hasła (śmiech). W szatni było wielu zawodników, z którymi wcześniej grałem, więc znali mnie, wiedzieli, jakim jestem człowiekiem. Przyjęto mnie bardzo dobrze. Zresztą, kiedy grałem w Górniku, często gdy tylko mogłem, to wpadałem na stadion Podbeskidzia, spotykałem się z chłopakami, relacje z nimi były i nadal są bliskie. Nie było żadnego problemu, żeby znów wejść do tej szatni.
ML: Słynął Pan ze świetnego uderzenia z lewej nogi. To było coś, co miał Pan od zawsze, czy wymagało to sporej pracy?
DK: Siłę uderzenia miałem od dziecka – po prostu to było. Nie wiem, z czego to wynikało. Natomiast nad samym uderzeniem, rzutami wolnymi, stałymi fragmentami gry pracowałem bardzo dużo. Zostawałem po treningach i ćwiczyłem. Kosztowało mnie to mnóstwo pracy, ale właśnie ten element, zarówno uderzenia z dystansu, jak i stałe fragmenty, wyróżniał mnie na tle innych i pomógł mi wskoczyć na poziom Ekstraklasy.
ML: Ma Pan taką bramkę, która szczególnie zapadła w pamięci?
DK: Jest taka jedna, którą pamiętam, ale wydaje mi się, że to dlatego, że ona miała ogromne znaczenie w takiej perspektywie funkcjonowania i dalszego działania klubu. W tym moim pierwszym sezonie w Podbeskidziu graliśmy baraż o utrzymanie z Pelikanem Łowicz. Pierwszy mecz zremisowaliśmy 1:1, a w rewanżu prowadziliśmy 2:1. W 78. minucie rywale dostali rzut karny – pamiętam, jak pomyślałem wtedy, że jeśli to strzelą, to będzie 2:2 i może być ciężko, a przecież ja nie po to zrobiłem krok do przodu, przychodząc tu z Hutnika, żeby po roku znów wrócić na ten sam poziom. Na szczęście Łukasz Merda obronił, poszła kontra i mieliśmy rzut wolny – z niego zdobyłem gola na 3:1. Potem skończyło się 5:1, ale ten mój gol to był kluczowy moment. Dzięki temu się utrzymaliśmy. Nie była to może najpiękniejsza bramka, ale miała ogromne znaczenie – nie tylko sportowe, ale i dla funkcjonowania klubu. Gdybyśmy wtedy spadli, nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalsze losy Podbeskidzia. {…} Przychodzi mi teraz jeszcze do głowy, chociażby ta bramka z meczu sparingowego w Turcji. Tam prawie z 40 metrów strzeliłem z rzutu wolnego – można to gdzieś na YouTubie odkopać.

ML: Jakiś czas temu rozmawiałem z Bartłomiejem Koniecznym o tej pamiętnej bramce z Łęczną… Ale przecież Pan też miał udział przy tym golu.
DK: Pamiętam to… Dla nas to był wtedy trudny moment, ponieważ w ostatniej kolejce jechaliśmy na Koronę Kielce, gdzie zawsze grało nam się bardzo ciężko. Mecz z Łęczną był dla nas szalenie ważny i wiedzieliśmy, że musimy zrobić wszystko, żeby go wygrać. Cieszę się, że wszystko tak się ułożyło. Finalnie w Kielcach przegraliśmy 2:1, ale dzięki tej wygranej z Łęczną mieliśmy już pewność utrzymania, więc sytuacja wyglądała nieco inaczej. Pamiętam tę sytuację w polu karnym – skoczyłem i powalczyłem o piłkę. Udało się ją zbić głową do Bartka, który świetnie uderzył i z bardzo trudnej pozycji udało mu się strzelić gola. Naprawdę dobrze się złożył i bardzo się cieszę, bo w tym momencie mieliśmy już zapewniony spokój.
ML: Kojarzy mi się, że wtedy w wywiadzie pomeczowym Bartłomiej Konieczny powiedział coś w stylu: „Jak Kołek wygrał głowę, to już musiałem strzelić”. Gra głową to był faktycznie aż taki Pana mankament?
Autor: Mikołaj Lorenz
„Góralu czy ci nie żal...?” Dariusz Kołodziej Podbeskidzie Bielsko-Biała Top
Najlepsze pasmo towarzyszące na Podbeskidziu! Konkursy, akcje radiowe, rozmowy i oczywiście - starannie wyselekcjonowane przeboje non-stop!
close
Copyright Radio BIELSKO