Piłka nożna

„W Podbeskidziu kiedyś była wizja” – szczery wywiad z Andrzejem Rybarskim

today22.10.2025 06:55

Tło
share close

Przed laty był jednym z tych, którzy odpowiadali za wyniki i sportowy rozwój Podbeskidzia. To za jego kadencji w klubie dojrzewali tacy zawodnicy jak Płacheta, Kostorz czy Bieroński – piłkarze, którzy później trafili na wyższy poziom i udowodnili, że w Bielsku można wychować ludzi z potencjałem na coś więcej. Dziś Andrzej Rybarski przygląda się piłce z boku – prowadzi własne szkoły i akademię, działa na rzecz dzieci i młodzieży, ale emocji z futbolem wciąż nie odciął.

W szczerej rozmowie wracamy do tamtych lat, gdy Podbeskidzie miało swoją wizję, rozmawiamy o obecnej sytuacji klubu i o tym, czy jeszcze jest w nim miejsce na odwagę, cierpliwość i myślenie długofalowe. Ale też o tym, co dalej – o sporcie, wychowaniu i o tym, że od piłki nie da się tak po prostu odejść.

Nie wyobrażałem sobie, że klub spadnie tak nisko

– W kwietniu 2019 roku zostałeś zwolniony z Podbeskidzia, w którym było duże parcie na szybki awans z I ligi do Ekstraklasy. Dziś Podbeskidziu bliżej spadku poza poziom centralny niż walki o powrót do wspomnianej I ligi. Co myślisz patrząc na tę sytuację?
Nie było takiej możliwości, bym wtedy wyobrażał sobie taki scenariusz. Kiedy odchodziłem z klubu sześć lat temu, koncepcja pracy była zupełnie inna – miała doprowadzić Podbeskidzie raczej do ekstraklasy niż na drugi szczebel. Budowaliśmy mocny zespół, ale też wdrażaliśmy młodych zawodników. W tamtym okresie klub dzięki temu zarabiał, czy to z transferów, czy z systemy Pro Junior System. Po moim odejściu nastąpił awans – to cieszyło, bo oznaczało, że wcześniejsza baza, pomysł, koncepcja – zadziałały. Niestety potem zaczęła się równia pochyła: spadek z ekstraklasy, z I ligi … i dziś mówimy o graniu o utrzymanie na poziomie II ligi.

– Myślisz, że miejsce, w którym znajduje się TSP to kwestia braku wizji?
W dużej mierze tak. Pieniądze pomagają, ale nie grają. W piłce ważniejsza jest konsekwencja i wspólny kierunek. Kiedy tego brakuje, pojawia się chaos. Nie wiem, jaka jest dziś wizja Podbeskidzia, ale fakty są takie: jeden z największych budżetów w lidze, a drużyna walczy o utrzymanie. Coś tu się nie spina.

– Patrząc na to z boku, masz wrażenie, że klub odszedł od tej drogi, którą wtedy budowaliście – łączenia wyników z rozwojem młodych zawodników?
Tak to właśnie wygląda. W tamtym czasie stawianie na młodych było częścią szerszej koncepcji, a nie przypadkiem. To się opłacało – i sportowo, i finansowo. Dziś mam wrażenie, że tej konsekwencji zabrakło, że zmieniały się pomysły, ludzie i kierunki. A kiedy brakuje długofalowego myślenia, trudno utrzymać stabilność, bo każdy sezon zaczyna się jak od nowa.

 Wizja, cierpliwość, młodzi – to się opłacało

– Twoje Podbeskidzie miało twarz młodych: Płacheta, Kostorz, Hilbrycht, Szymański, Bieroński. Jak patrzysz na to z perspektywy?
To była przemyślana koncepcja. Wtedy wszyscy – zarząd, sztab, ja – mieliśmy wspólne przekonanie, że młodzi muszą być częścią klubu, a nie dodatkiem. Nie może to być pomysł jednego człowieka. To musi być filozofia. W tamtym czasie działało to świetnie – chłopcy grali, a klub miał z tego wymierne korzyści.

– Założenie piękne, ale czy to była skuteczna droga?
Oczywiście. Kostorz trafił do Legii, Płacheta poszedł do Śląska, a później na zaplecze Premier League. Bieroński w wieku 16 lat wyglądał jak zawodnik gotowy na seniorską piłkę – dziś jest kapitanem GKS-u Tychy. To nie przypadek. To efekt wiary w młodych i cierpliwości, której dziś w polskiej piłce trochę brakuje.

– Gdybyś został dłużej, byłoby więcej takich transferów?
Jestem przekonany, że tak. Nie zmieniłem podejścia: młody musi dostać szansę, ale też na nią zasłużyć. Jeśli jest przygotowany, to trzeba mu zaufać. Gdyby ta koncepcja została utrzymana, Podbeskidzie regularnie sprzedawałoby zawodników za duże pieniądze.

– W takim razie – sprzedałbyś piłkarza za milion euro?
(śmiech) Spokojnie, nawet za więcej. Skoro Kostorz odszedł za solidną kwotę, to kolejni też mogli. Wtedy system premiował młodych, klub zarabiał, był w dobrej sytuacji finansowej i sportowej. Zostawiłem go na piątym miejscu w pierwszej lidze, z planem na awans i stabilnymi finansami. 

 

– Patrząc na to, jak rozwijały się kariery tych chłopaków – Płachety, Kostorza, Bierońskiego – masz poczucie satysfakcji, że to też trochę efekt twojej pracy?
Nie ukrywam, że tak. To miłe, kiedy widzisz, że zawodnik, którego prowadziłeś jako nastolatka, później gra w ekstraklasie czy nawet za granicą. Wtedy czułem, że ta koncepcja ma sens. Dla mnie każdy z tych chłopaków był osobną historią, innym charakterem, innym procesem dojrzewania. Ale najważniejsze, że oni wykorzystali swoją szansę – i to cieszy najbardziej.

Brede, Kłys i kulisy odejścia

– To ty zatrudniałeś Krzysztofa Brede podczas Jego pierwszej kadencji w klubie. Brede został niedawno przez klub pożegnany. Jak oceniasz tę sytuację?
Wtedy pasował do naszej koncepcji – stabilnej, łączącej młodych z doświadczonymi. Później ta koncepcja się zmieniła. Prezes Kłys zdecydował o moim odejściu, a Krzysiek został. Nie wiem, kto potem decydował o transferach i strategii. Widocznie cele i wyniki się rozjechały, bo klub znów uznał, że czas na zmianę.

– Twoje odejście też nigdy nie zostało do końca wyjaśnione.
Zostałem poinformowany, że powodem są „niesatysfakcjonujące wyniki sportowe”. Tyle. Nie było żadnych innych argumentów. Klub był zdrowy, po dokapitalizowaniu, bez długów, z planem transferowym. Działał dobrze. Ale w piłce tak bywa – czasem ktoś chce iść swoją drogą, czasem trzeba być kozłem ofiarnym.

 

– Początek Twojej ówczesnej pracy to pamiętny problem z trenerem Kocianem, który postanowił, w praktyce, porzucić drużynę. Fajny początek…
Tak, to był bardzo wymagający początek. Przyszedłem w lipcu, a już po kilku tygodniach wybuchła sprawa z trenerem Kocianem, który praktycznie zostawił drużynę z dnia na dzień. W klubie panowała wtedy ogromna niepewność – trzeba było gasić pożary, szukać rozwiązań, odbudować zaufanie w szatni i wśród ludzi wokół. Do tego dochodziły kwestie finansowe i rozmowy w ratuszu o dokapitalizowaniu spółki. Nie był to łatwy moment, ale właśnie wtedy wyszło, jak ważna jest współpraca. Udało się ustabilizować sytuację, stworzyć plan i krok po kroku odzyskać kontrolę.

„Z Bednarka chciałem zrobić polskiego Busquetsa”

– Zanim trafiłeś do Bielska było ciekawe doświadczenie trenerskie, na ekstraklasowym poziomie – w Górniku Łęczna. Wtedy przewinęło się przez twoje ręce kilku piłkarzy, którzy dziś grają na najwyższym poziomie.
Tak, to był bardzo ciekawy okres. Pracowałem wtedy z naprawdę dobrymi zawodnikami. Choćby z Janem Bednarkiem, Grzegorzem Boninem czy Kubą Świerczokiem

– Był w tej drużynie jeszcze jeden młody chłopak. Ostatnio mieliśmy pierwszego, polskiego gola w Bundeslidze od ponad dwóch lat. Spodziewałeś się, że możemy kiedyś w takim kontekście mówić o Adamie Dźwigale, który również u Ciebie w Łęcznej grał?
To był ciekawy chłopak. Do dziś pamiętam taką rozmowę z Adamem – był spokojnym chłopakiem, trochę zbyt wycofanym, więc powiedziałem mu na kolacji: „Musisz być bardziej przebojowy, bo masz potencjał i będę na ciebie stawiał”. Cieszę się, że dziś ten potencjał wykorzystuje i strzela gole w Bundeslidze.

– A wspomniany Bednarek?
Janek to był wyjątkowy przypadek. Ja chciałem zrobić z niego „szóstkę”, defensywnego pomocnika – takiego naszego Busquetsa, bo widziałem w nim ogromną kulturę gry i sposób poruszania się. Właśnie na tej pozycji zagrał, między innymi, w wysoko wygranym meczu mojego Górnika z Podbeskidziem (5:1 przyp. red.). On jednak wolał grać na środku obrony, i jak widać, wyszło mu to znakomicie. To był zawodnik niesamowicie skoncentrowany, pracowity, skupiony na samodoskonaleniu. Przykład, że w piłce naprawdę da się dojść na wysoki poziom dzięki konsekwencji, a nie tylko talentowi.

Od zawodowego futbolu do pracy z młodzieżą

– Po odejściu z Podbeskidzia praktycznie zniknąłeś z piłkarskiego radaru. Czym się teraz zajmujesz?
Musiałem zbudować sobie nowy sposób na życie. Zraziły mnie trochę te absurdy decyzyjne, brak uczciwości w komunikacji. Dziś prowadzę dwie szkoły sportowe – podstawową i średnią, także fundację pomagającą dzieciom z Ukrainy. Mam też własną akademię piłkarską – MIWO Sport, która od lat współpracuje z Beskidem Godziszka.   

– Czyli wciąż jesteś blisko sportu, choć w innym wymiarze.
Tak, i to jest bardzo wdzięczne. Obserwuję, jak dzieciaki się rozwijają, jak walczą z własnymi słabościami. Widzisz szczerość, pasję, emocje. To czysty sport – taki, od którego wszystko się zaczyna. Daje satysfakcję i sens.

– Na co dzień biznes i praca z młodzieżą. W wolnych chwilach pewnie telewizja i Premier League, bo wiem, że masz fanów Manchesteru City pod dachem. Masz jeszcze czas i przestrzeń by śledzić polską piłkę? 
Tak, w domu faktycznie rządzą kibice Manchesteru City, więc Premier League oglądamy obowiązkowo. Ale śledzę też polską piłkę – to się ma już we krwi. Może nie jeżdżę na mecze tak często jak kiedyś, ale jestem na bieżąco z wynikami, obserwuję rozwój zawodników i klubów, nawet od trzeciej ligi w górę. Niedawno byłem chociażby na meczu reprezentacji U-21 w Katowicach – świetne spotkanie, dobra energia, zero straconych bramek po trzech kolejkach. To daje trochę nadziei, że ta nasza piłka jednak idzie w dobrym kierunku.

– A wspomniana piłka seniorska z perspektywy trenera czy menadżera? Tęsknisz za futbolem? Myślisz o powrocie?
To znaczy… to jest zupełnie inny świat. Tego, co daje zawodowy futbol, nie da się zastąpić. Tam są inne bodźce, inne emocje – dzień meczowy, presja, adrenalina. Praca, którą wykonuję teraz, daje satysfakcję, ale coraz częściej łapię się na tym, że o tym myślę. To się po prostu ma w sobie. Kto raz był w tym środowisku, ten wie, że piłka wraca w myślach, w rozmowach, w emocjach. I prędzej czy później człowiek znowu zaczyna się zastanawiać, czy jeszcze raz nie spróbować.

– Czyli jeśli zadzwoniłby telefon z ciekawą propozycją, nawet z nieco niższego poziomu – nie byłoby tak, że od razu „nie, dziękuję”?
(śmiech) Nie, raczej nie. Myślę, że właśnie po to się pracuje, żeby kiedyś jeszcze wrócić – ale mądrzej, z dystansem i doświadczeniem. To siedzi we krwi. Brakuje mi tego rytmu, szatni, dnia meczowego. Więc gdyby zadzwonił ktoś z konkretnym pomysłem, z projektem z głową, fajnymi ludźmi – pewnie miałbym w głowie jedno zdanie: dobra, spróbujmy jeszcze raz. Bo w gruncie rzeczy… ja cały czas jestem gotowy.

Autor: Sebastian Snaczke