Piłka nożna

Góralu, czy ci nie żal…? Bartłomiej Konieczny: „To było coś więcej niż drużyna”

today12.09.2025 20:10

Tło
share close

„Góralu, czy ci nie żal…?” – to cykl wywiadów, w którym udamy się do przeszłości i porozmawiamy z byłymi, zasłużonymi zawodnikami Podbeskidzia Bielsko-Biała. Przed nami nostalgiczna podróż, pełna wspomnień i anegdot z czasów, gdy klub występował w najwyższej klasie rozgrywkowej. Naszym pierwszym rozmówcą będzie Bartłomiej Konieczny – legenda bielskiego klubu. Masa historii, którymi się z nami podzielił, sprawiła, że musimy podzielić tę rozmowę na dwie części. Zatem to nie wszystko, co dla was przygotowaliśmy, druga część wywiadu pojawi się już za dwa tygodnie. Teraz zapraszamy na pierwszą.

„Podbeskidzie to było coś więcej niż drużyna”

Mikołaj Lorenz (Redakcja Radia BIELSKO): Zacznijmy od początku… do Bielska trafił pan w 2008 roku. Pana poprzednim klubem była Polonia Warszawa, co  zatem przekonało, aby przyjść do Podbeskidzia? Jak wyglądały kulisy tego transferu?

Bartłomiej Konieczny: W Bielsku-Białej byłem chyba dwa razy, zanim przyjechałem tutaj na stałe. Raz z Widzewem Łódź i drugim razem z Polonią Warszawa. Już wtedy zobaczyłem, jakie tu są piękne tereny wokół stadionu. Sam stadion wiadomo…nie porywał wówczas, natomiast wspomnienia z tamtych meczów były fajne. {…} Dostałem telefon od ówczesnego prezesa – Władysława Szypuły, że chce się ze mną spotkać w Warszawie. Pod Synagogą na warszawskiej Pradze, ustaliliśmy wszystkie szczegóły kontraktu. Rozmowa trwała dosłownie 10 minut (śmiech)…i już było pewne, że przechodzę do Podbeskidzia. Zwłaszcza że Polonia łączyła się wtedy z Groclinem Grodzisk Wielkopolski, a ja nie miałem żadnego sygnału od pierwszego trenera, więc trzeba było pójść tam, gdzie mnie chcieli. {…} Wiedziałem, jakie są plany Podbeskidzia oraz trenera Marcina Brosza i to zdecydowało, że temat był krótki, szybki i konkretny

 

ML: Pierwsze trzy sezony pod Klimczokiem spędził Pan w I lidze, później w sezonie 2010/11 udało się w końcu wywalczyć upragniony awans do Ekstraklasy. Jak Pan wspomina ten okres?

BK: Podbeskidzie to był zupełnie inny klub niż te, w których dotychczas występowałem. To było coś więcej niż drużyna. Zawsze ten, kto przychodził do Bielska, stawał się częścią rodziny. Ten czas spędzany razem, często z naszymi rodzinami, to było coś wyjątkowego {…} Wiadomo te pierwsze trzy sezony, były różne. Na początku był fajny czas, graliśmy o awans. {…} W ostatnim meczu Znicz Pruszków przyjechał i od pierwszej minuty grał na czas, aczkolwiek to nie Znicz, tylko my nie wykorzystaliśmy sytuacji, co nie pozwoliło nam awansować w moim pierwszym roku. W drugim sezonie totalna klapa… wydawało się, że mieliśmy lepszy zespół, ale sport na papierze, to nie jest sport i tu miałem przykład, że piłka to nie są tylko nazwiska, ale charakter, walka i umiejętności. {…} Potem była zmiana trenera, Brosza zastąpił trener Robert Kasperczyk… pamiętam, jak na treningach wprowadził zasadę, że piłka powyżej kolan, to piłka stracona i oddawaliśmy piłkę przeciwnikowi. To uruchomiło w nas takie dodatkowe pokłady chęci i możliwości. Drużyna grała praktycznie po nitce”, wiedzieliśmy, czego możemy od siebie oczekiwać oraz na co nas stać, a efektem był upragniony awans.

„Grałem z Podbeskidziem przez cztery lata w Ekstraklasie. Za nic bym tego nie zamienił”

ML: W tym samym czasie graliście także w półfinale Pucharu Polski, niewiele brakło, żeby pokonać Lecha i wejść do finału, do pełni szczęścia zabrakło nieco ponad 15 minut. Jakie emocje towarzyszyły w tamtym momencie?

BK: 15 minut do końca, ja patrze na tablice, a tam 2:0. Mówię: „no jesteśmy w finale, to jest niemożliwe”. My byśmy wtedy mieli od razu jeszcze europejskie puchary, bo Legia była mistrzem, a to oni czekali w finale, więc automatycznie byśmy grali w pucharach… To by było zbyt piękne… Potem tłumacząc sobie tę porażkę z Lechem, mówiłem, że być może gdybyśmy dostali się do tego finału, to poprzewracałoby się nam w głowach. Może bez tego kubła zimnej wody, nie zrobilibyśmy tego awansu do Ekstraklasy, więc dobrze się stało, jak się stało, bo potem Podbeskidzie grało w Ekstraklasie łącznie przez pięć lat, a ja mogłem grać przez cztery i za nic bym tego nie zamienił.

 
Foto: Krzysztof Dzierżawa / TS Podbeskidzie

ML: No właśnie… Ekstraklasa. W pierwszym roku dość gładko udało wam się utrzymać, problemy pojawiły się w następnym. W sezonie 2012/13 po rundzie jesiennej mieliście sześć punktów na koncie i wszyscy spisali was na straty. Zimą do klubu przyszedł Dariusz Kubicki. Jak wyglądały tamte przygotowania do wiosny? Czy wy w ogóle wierzyliście, że z tego da się jeszcze wyjść obronną ręką?

BK: W tej pierwszej rundzie, gdy szorowaliśmy po dnie tabeli, mnie w szatni nie było. Miałem wtedy kontuzję i byłem po operacji, generalnie dla mnie cała runda była stracona. Siedziałem wtedy na trybunach i widziałem to wszystko z boku. {…} Trener Kubicki został zatrudniony w zimę. Pierwsze treningi wyglądały w ten sposób, że spotkaliśmy się we wtorek, jakaś fajna gierka, przez resztę tygodnia to wyglądało tak samo, w sobotę rano sparing… i on mówi „to niedziela i poniedziałek – wolne –  i we wtorek się widzimy”  i tak to miało wyglądać. To ja z żoną pojechałem na weekend do Zakopanego, wypoczęliśmy…  ale to, co mnie spotkało, po powrocie sprawiło, że już nigdy tego wypoczynku weekendowego nie powtórzyłem. Jak trener Kubicki zrobił nam „wahadło”, to poczułem, co to znaczy „ogień w nogach” i od tamtego momentu w weekendy już nie odpoczywałem. Po sparingu w sobotę zawsze robiłem rozruch, potem jeszcze bieganie i we wtorek byłem gotowy na trening. Nigdy nie miałem tak niskiej tkanki tłuszczowej jak u trenera Kubickiego. Na starcie rundy wiosennej powiedzieliśmy sobie: „mamy sześć punktów, do bezpiecznego miejsca tracimy sześć punktów… co to jest sześć punktów? To są tylko dwa wygrane mecze”. Pierwszy mecz wygraliśmy z Jagiellonią 4:0 i już byliśmy w zasięgu, potem był remis 0:0 na Wiśle Kraków, porażka z Legią i przyszedł ten mecz ze Śląskiem, gdzie mój kolega z kursu trenerskiego – Łukasz Gikiewicz strzelił nam niemożliwą bramkę w 93. minucie na 1:1. Wtedy troszkę zwątpiliśmy, bo uciekło kilka punktów, ale mieliśmy za sobą mecze ze świetnymi drużynami.

„Czesiu mówił, że musimy iść do kościoła i dać na tacę”

ML: I wtedy pojawił się Czesław Michniewicz, z którym wspólnie dokonaliście cudu i utrzymaliście się w lidze. Jak to wyglądało od środka?

BK: Tak, była zmiana trenera, Kubicki dostał kontrakt w Rosji i przyszedł Czesiu Michniewicz. Od wielu lat byliśmy kolegami, więc dzwonił do mnie i pytał, jak tutaj jest. Ja mu powiedziałem, jak to wygląda, to pewnie też go skłoniło, żeby tu przyjść. Od początku wiedziałem, że nas poukłada. Wiedziałem, jaki to jest człowiek i jaki ma warsztat trenerski. Na początku śmiał się, że tu cudu potrzeba i musimy do kościoła dać na tacę, żeby się utrzymać, ale później przyszła seria wygranych meczów. Finał był taki, że zostały trzy mecze do końca, jechaliśmy na trening do Dankowic, zawsze jeździliśmy z „Sokołem”, „Pietrasem” i z Piotrkiem Malinowskim. Tak sobie gadamy i ja mówię: „jedziemy na Lecha – wygrywamy, potem poprawiamy u siebie z Pogonią i na koniec Widzew — tam tylko kropka nad i”. Oni mówili, że zwariowałem, że siedem punktów będzie super, ale gdzie dziewięć!? {…} Wygraliśmy te trzy mecze i marzenie się ziściło – zostaliśmy w Ekstraklasie. Czesiu wtedy mówił, że to było bardziej niewiarygodne od jego mistrzostwa zdobytego z Zagłębiem Lubin.

Bartłomiej Konieczny
Foto: Krzysztof Dzierżawa / TS Podbeskidzie

To jeszcze nie wszystko, już za dwa tygodnie druga część wywiadu. W niej przeczytacie m.in. o pewnym wyjściu do kina, które zorganizował drużynie ówczesny trener Podbeskidzia – Czesław Michniewicz oraz o bramce „wartej” miliony złotych…

 

Napisane przez: Mikołaj Lorenz